Życie w UK

A może wszystko przez koszulkę?

– To wszystko przez ten strój. Ja mam coś takiego: jak się normalnie ubiorę, to chce mi się pracować, a jak tylko to nałożę, to bym leżał – wyznał z rozbrajającą szczerością monter z telekomunikacji, w którego w doskonałej komedii Józefa Dębskiego „Filip z konopi” wcielił się Zenon Laskowik pamiętany z nieśmiertelnego poznańskiego kabaretu „Tey”.

A może wszystko przez koszulkę?

Ten mało, jego zdaniem, sprzyjający realizowaniu zawodowych wyzwań strój, to poczciwy, popularny waciak. Właśnie film ten naprowadził mnie na pewien trop, dzięki czemu można zdefiniować słabiutkie występy Roberta Lewandowskiego w charakterze reprezentanta naszego kraju.

Tak, przyznaję – dałem się ponieść wartkiemu nurtowi szaleństwa, jakie opanowało media nad Wisłą. Spróbujcie znaleźć choć jeden tytuł, w którym nie przelewałoby się od zachwytów nad 25-letnim kopaczem rodem z Warszawy! Daremny trud. Lewandowski miał już uznaną markę za sprawą nader poprawnych, jak na napastnika przystało, występów w żółciutkim trykocie firmującym klub pierwszej w kolejności Bundesligi – Borussia Dortmund.

Bramkarzom siedemnastu pozostałych drużyn tej klasy rozgrywek u naszych zachodnich sąsiadów robi się miękko w nogach, gdy przychodzi im grać przeciwko Lewandowskiemu i spółce. Można obstawiać zakłady, że w na przestrzeni dziewięćdziesięciu minut jednym z zajęć, którym będą musieli się oddać, będzie opróżnianie bramki z piłki, tuż po kontakcie wymienionej z nogą, tudzież głową Polaka.

W pogoni za „oprawcą” Górskiego

Najdoskonalszym poparciem wyżej wspomnianej tezy jest niezły rekord, jakiego autorem nie tak dawno stał się „Lewy”. Otóż z godną podkreślenia regularnością wpisywał się na listę strzelców w dwunastu kolejnych spotkaniach ligowych. To doprawdy wyczyn godny uwagi. Jedynie czterech trafień zabrakło mu, by wyrównać wynik osiągnięty w sezonie 1969/1970 przez słynnego Gerda Mullera. Tak, tego samego, który w 76. minucie meczu rozegranego we Frankfurcie sprawił, iż ekipa Kazimierza Górskiego musiała zadowolić się „zaledwie” nabyciem prawa do gry w meczu o trzecie miejsce mundialu anno 1974. Ba! Że Polak ośmiesza niemieckich golkiperów, to jednak nie wszystko.

W Champions League instynkt łowcy bramek Lewandowskiego także nie próżnuje. Od początku aktualnej edycji rozgrywek „Lewy” także zalicza się do najskuteczniejszych jej uczestników. A już to, co zrobił ze szpakowatą czupryną Jose Mourinho długo będzie wspominane przez koneserów futbolu, i to nie tylko od Uralu po Atlantyk. Hat-trick, i to z nawiązką, zaordynowany „królewskim” z Madrytu sprawił, że na głowie „The Special One” z całą pewnością przybyło siwych włosów… Wobec powyższych faktów, raczej trudno się dziwić, iż nie mogłem pozostać wyobcowany wobec manii, jaka opanowała fanów „kopanej” w naszym kraju. Jak tu przejść obojętnie wobec osoby Roberta Lewandowskiego?

Ktoś mógłby poczytać mi to jako nietakt, i to o stokroć gorszy niż nieobyczajne zachowanie w obecności Jej Królewskiej Mości na skutek problemów – nazwijmy to oględnie – natury gastrycznej.
 Wpadłem zatem w ten nurt owładniętych manią na punkcie naszego „złotonogiego” gracza, ale cokolwiek przyszło mi płynąć… pod prąd! Zgadza się. Warto dorzucić łychę dziegciu, ot tak profilaktycznie, by wszystkich za bardzo nie zemdliło od tych słodkości.

Zresztą już od miesięcy zewsząd słychać było tylko „ochy i achy” po każdym występie Roberta Lewandowskiego. Wystąpił nawet w reklamie pojazdów niemieckiej produkcji. Jednak bez gąsienic i niemających w nazwie nic z drapieżnych kotowatych, jakie to przemierzały polskie drogi przed kilkoma dekadami.

„Fatum” białego trykotu?

Jak to się dzieje, że Lewandowski ulega jakiejś tajemnej przemianie, gdy tylko zrzuci z grzbietu żółtą koszulkę i zastąpi ją bieluteńką, i to jeszcze przyozdobioną podobizną bielika? Natychmiast, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżczki, jego bramkostrzelne walory biorą w łeb. Już nawet trudno doliczyć się, ile setek minut „Lewy” bezproduktywnie przemierzył po murawach w narodowych barwach. Oczywiście ma tu na myśli ewentualne zdobycze z gry.

Owszem, Lewandowski dwa razy upokorzył ekipę słabiutkiej, amatorskiej „sbornej” San Marino, ale dopiero wówczas, gdy sędzia dwudziestkę graczy odprawił poza pole karne, pozostawiając naszego asa sam na sam z bramkarzem. Działo się to dokładnie 26 marca tegoż roku. Wcześniej jako reprezentant Polski trafił do siatki w meczu Polska – Grecja, rozegranym 8 czerwca minionego roku.

Obydwa wspomniane spotkania dzieli aż dziewięć występów bez łupu, a to żadnemu łowcy bramek chluby przynieść nie może. Zagadkę skuteczności Lewandowskiego najlepiej wyjaśnia trener Borussi – Jurgen Klopp. – Już przy dwóch poprzednich golach Roberta w ostatnich kolejkach widać było, że niemal cały zespół dla tych bramek ryzykował kontuzje – wyznał w jednym z wywiadów na okoliczność zakończenia strzeleckiego festiwalu Polaka w 1. Bundeslidze. No i wszystko jasne.

Skoro cała drużyna pracuje na konto jednego zawodnika, to trudno się dziwić, że po każdym meczu dorobek Lewandowskiego pęczniał w oczach. Wielu apologetów tego piłkarza już dziś zrzuca z cokołów Zbigniewa Bońka, stawiając na jego miejsce Lewandowskiego. Choć nie darzę przesadną estymą obecnego prezesa PZPN, to jednak pamiętam jak z mozołem budował swoją legendę w takich meczach jak chociażby podczas hiszpańskiego mundialu w roku 1982, kiedy to silnej drużynie Belgii zaaplikował trzy trafienia.

Zatem z zachwytami poczekam do chwili, aż Lewandowski zdoła zaimponować, ale nie w koszulce ligowej niemieckiej drużyny. W każdym razie tysiące polskich miłośników futbolu mieszkających w Wielkiej Brytanii 25 maja czeka na Wembley wielkie święto. Tercet biało-czerwonych, z właśnie Lewandowskim na czele, wystąpi w finale Ligi Mistrzów.

Wyobrażam sobie szaleństwo związane ze zdobyciem prawa wstępu na londyński obiekt tego akurat dnia. W wypadku niepowodzenia pozostaje jeszcze telewizja. Ta jednak dała kolejny „popis” na okoliczność półfinałowych meczów pomiędzy Borussią a Realem. I owszem, publiczna pokazała pierwszy mecz, ale kilka dni później na jej antenie zabrakło przekazu z rewanżu!

To jakby atrakcyjna dziewczyna zdołała doprowadzić ciebie niemal do ekstazy wyrafinowaną grą wstępną, po czym… wstała, założyła majtki i trzasnęła drzwiami. Całe szczęście, że finał to gra wstępna i cała „reszta” w jednym. I to na Wembley! A szefom naszej narodowej jedenastki proponuję dokonać zmiany koloru koszulek – na żółte rzecz jasna.
     
 

Jerzy Kraśnicki

author-avatar

Przeczytaj również

Polka dostała się do jednej z najlepszych szkół muzycznych na świeciePolka dostała się do jednej z najlepszych szkół muzycznych na świecieW parku w Londynie znaleziono psa z odciętym łbem i kończynamiW parku w Londynie znaleziono psa z odciętym łbem i kończynamiLaburzyści chcą znacjonalizować kolej. By było taniejLaburzyści chcą znacjonalizować kolej. By było taniejZwiększony ruch na drogach i lotniskach – początek majowych wakacji zbiega się z KoningsdagZwiększony ruch na drogach i lotniskach – początek majowych wakacji zbiega się z KoningsdagJako 14-latka torturowała i zabiła starszą kobietę. Teraz wyszła z więzieniaJako 14-latka torturowała i zabiła starszą kobietę. Teraz wyszła z więzieniaPolska edukacja w zasięgu rękiPolska edukacja w zasięgu ręki
Obserwuj PolishExpress.co.uk na Google News, aby śledzić wiadomości z UK.Obserwuj