Styl życia

Słodki, lepki zapach krwi

To najbardziej elitarna formacja armii francuskiej, o której mówi się, że przyciąga awanturników i przestępców. O Legii Cudzoziemskiej krążą legendy, a jej mit jest wciąż żywy. Utworzona, by bronić francuskich kolonii, składa się tradycyjnie w większości z nie-Francuzów. Po drugiej wojnie wstąpiło do niej dużo byłych żołnierzy niemieckich. W latach dziewięćdziesiątych zgłaszało się wielu Polaków.

Słodki, lepki zapach krwi

Jednym z nich jest Michał. Wygląda zupełnie zwyczajnie. Spokojny, opanowany, niepozorny. Jeśli się mu jednak dokładnie przyjrzeć, to ma w sobie coś niepokojącego. Trudno powiedzieć, co to jest – może ta iskra, która czasem pojawia się w jego spojrzeniu? Rzut oka na jego dłonie wystarcza, by wiedzieć, że ma za sobą burzliwe życie. Skóra na kostkach zgrubiała, pokryta niezliczonymi bliznami. Bliznami od wybijanych zębów.
– Zajmowałem się wspinaczką i odnosiłem w tej dziedzinie spore sukcesy. Jeździłem na zawody w Polsce, za granicę. W 1991 roku trafiłem do Francji. Przyjechałem tam za dziewczyną i tak się złożyło, że się rozstaliśmy. Nie miałem pieniędzy, pracy, nie miałem gdzie się podziać – rozpoczyna swoją opowieść Michał. – Zapukałem do drzwi Cytadeli. Nie byłem wcześniej w wojsku, a po francusku znałem kilka podstawowych zwrotów. Tak trafił do słynnej Legii Cudzoziemskiej. Po to, by się usamodzielnić.

Początki

Pierwszy, trzytygodniowy etap szkolenia odbywa się w Aubagne, miasteczku nieopodal Montpellier, na południu Francji. Kandydat dostaje zielony dres i mundurek. Przechodzi przez rozmaite testy: medyczne, sprawnościowe, motywacyjne i psychologiczne. Psycholog jest kimś w rodzaju oficera politycznego. – Nazywaliśmy go „gestapo” – wspomina Michał. – Zadawał różne podchwytliwe pytania. „Zabiłeś kiedyś kogoś?” pytał i wwiercał się we mnie spojrzeniem.Selekcja jest ostra, dalej przechodzi jeden z dziesięciu kandydatów. Wybrany podpisuje wtedy pierwszy, pięcioletni kontrakt. Jeśli chce, może zmienić nazwisko. Michał akurat nie musiał. Następnie trafił do Castelnaudary. To główny ośrodek szkoleniowy Legii.

– To taka unitarka, trwa cztery miesiące – mówi Michał. – Oprócz szkolenia wojskowego naprawdę intensywnie uczą cię francuskiego. Po pół roku rozumiesz już to, co mówią w telewizji, radiu, umiesz się porozumieć. W jednostce obowiązuje oficjalny zakaz mówienia w języku innym niż francuski. Ludzi dzieli się na grupy, wewnątrz których rządzą kaprale i sierżanci. – Stosują gnojenie, ale regulaminowe – mówi Michał. – Ja akurat miałem kaprala, który mnie nie lubił. Nie ma jednak czegoś takiego, jak w polskim wojsku, gdzie starsi żołnierze znęcają się nad młodszymi. Nie ma fali.

Spadochroniarz

Po Casternaudary można się jeszcze wycofać.
– Mówi się „adieu” i kontrakt anulują – mówi Michał. – Kilka osób właśnie tak zrobiło. Szkolenie kończy się egzaminem, a najlepsi mają pierwszeństwo wyboru jednostki, w której będą służyć. Michał był w swojej grupie trzeci i wybrał spadochroniarzy (2REP – 2eme Regiment Etrange des Parachutes), najbardziej prestiżową jednostkę Legii. Jej żołnierze jako pierwsi wysyłani są tam, gdzie coś się akurat dzieje i jakieś interesy w tym ma Francja. Sierżanci i kaprale, którzy szkolili Michała, byli spadochroniarzami i ukierunkowali go właśnie na wybór 2REP. Michał uważa, że ta decyzja to największy błąd podczas całej jego kariery w Legii.
– Spadochroniarze stacjonują w Calvi na Korsyce – tłumaczy Michał. – Piękne miejsce, ale to mała mieścina i po sezonie nie ma co robić. Żyjesz w zasadzie jednostką i trudno się stamtąd wydostać.
Poza tym jednostki desantowe są specyficzne.
– Lepsza kasa, ale desant polega na tym, że zrzucają cię gdzieś na tyłach wroga, a potem radź sobie sam.

Niewdzięczne zadanie.

Przeniósł się do piechoty zmechanizowanej (2REI – 2eme Regiment Etrange d`infranterie). W każdym regimencie są wyspecjalizowane kompanie, w których odbywa się staż. Michał znalazł się w kompanii przeciwczołgowej, gdzie uczono go, jak posługiwać się ręcznymi wyrzutniami rakiet przeciwpancernych. Potem został kierowcą wozu opancerzonego. W piechocie bardziej mu się podobało, bo jednostka mieściła się w centrum Nimes, starego rzymskiego miasteczka na południu Francji.
– Jest tam zupełnie inaczej niż na Korsyce, na przepustce można odetchnąć – mówi.
A na przepustce – wiadomo: hulanki i swawole. Jest co wydawać, bo o ile podczas szkolenia kasa jest marna, to potem zarabia się już sporo pieniędzy.
– Wtedy było to 4,5 tys. franków miesięcznie dla szeregowego legionisty, czyli 50 – 60 mln. starych złotych – wylicza Michał. – Starszy szeregowy zarabiał 6700 franków, a na misjach pokojowych płacili 10 – 11 tysięcy.

Sarajewo

W 1992 roku Michał trafił do Dżibuti we wschodniej Afryce. To rejon strategiczny, Zatoka Perska, Kanał Sueski.
– Przejęliśmy lotnisko, był tam jakiś przewrót – mówi Michał. – W sumie to nic się nie działo.
Potem przyszedł czas na bardziej niebezpieczną misję. Legia przecież zawsze jest tam, gdzie gorąco. Skierowano ich do oblężonego przez Serbów Sarajewa. Przylecieli jako wojska ONZ.
– Był to dla mnie kubeł zimnej wody – mówi Michał. – Po raz pierwszy zobaczyłem prawdziwe oblicze wojny.
Stacjonowali na lotnisku. Od godziny 10.00 do 17.00 korzystały z niego samoloty z pomocą humanitarną dla oblężonego miasta. Lotnisko było „ziemią niczyją” i oddzielało od siebie dwa muzułmańskie osiedla, Butmir 1 i Butmir 2. Naokoło siedzieli Serbowie. Pod osłoną ciemności Bośniacy usiłowali przenieść z jednego osiedla na drugie kawę, papierosy, jedzenie, benzynę czy broń. „Błękitne hełmy” miały za zadanie ich wyłapywać. Korzystali z noktowizorów i systemów nawigacji satelitarnej GPS. Michał był kierowcą opancerzonego wozu VAB. Dostawał przez radio dokładne namiary. Miał się zbliżyć do Bośniaków ze zgaszonymi światłami i dopiero w ostatnim momencie je włączyć. Wtedy Serbowie otwierali ogień do wszystkiego, co się rusza.
– Nikt nie wiedział, po co tak naprawdę tam jesteśmy – mówi Michał. – Gdy ktoś do nas strzelał, co zdarzało się często, jako żołnierze ONZ nie mieliśmy prawa się bronić. Musieliśmy o tym zameldować. Potem zbierała się wielonarodowa komisja, która zastanawiała się, co z tym fantem zrobić.

Tylko znieczulenie

Legioniści początkowo ignorowali serbskie ataki. Do czasu.
– Kiedy zginał mój pierwszy dobry kumpel, Bułgar Petkov, stwierdziłem, że pie… przepisy – opowiada Michał. – Byłem tam sześć i pół miesiąca, ale już po trzech miesiącach stałem się kompletnie nieczuły.Raz na jakiś czas zbierała się „popelinowa” komisja, która rozliczała ich ze zużytej amunicji. Legioniści omijali to w prosty sposób.
– Kupowaliśmy amunicję od Kanadyjczyków i normalnie odpowiadaliśmy na ataki. Panował chaos, osiemnastu moich kolegów zginęło, wielu zostało kalekami do końca życia. Najgorsza była bezsilność w momencie, kiedy przyjaciel z urwaną nogą walczył o życie. Byliśmy pod ostrzałem, nie mogliśmy go nigdzie przetransportować. Naszprycowałem go poczwórną dawką środka znieczulającego, tak, że odleciał zupełnie. Jeszcze chwila, a zacząłby tańczyć. Ranę przypalaliśmy palnikiem acetylenowym. Pamięta, jak na ulicy leżała starsza kobieta. Kilka ran postrzałowych, zostało jej może pół godziny życia.
– Pomóżcie, pomóżcie – jęczała i chwytała ich za ubranie
– Jedyne, co mogłem dla niej zrobić to znieczulający zastrzyk.
Gdy jeździł w konwojach z pomocą humanitarną, dostawał absurdalne komunikaty w stylu: „jesteśmy pod ostrzałem, proszę zamknąć okna” albo „uwaga, miny, proszę zwolnić”.Mówi, że zarobił w Sarajewie poważne pieniądze. Przede wszystkim na benzynie, był przecież kierowcą i bez problemu mógł ją podprowadzać. W ciągu tygodnia potrafił też sprzedać 600 kartonów „Marlboro”, które kupował za 25 franków, a sprzedawał za 100. Były takie przypadki, kiedy legioniści dezerterowali i przechodzili na stronę wroga. Jeden z nich po powrocie z Sarajewa uciekł z Legii i wrócił tam jako snajper – najemnik.
– W Legii jest mnóstwo świrów – twierdzi Michał. – Gdy ogłaszano alarm bojowy, niektórzy cieszyli się jak dzieci. Czują, że wojsko to ich przeznaczenie. W wolnych chwilach czyszczą broń, trenują z zapałem. Ja do nich nie należę.

Rwanda

Po ponad pół roku spędzonym w Sarajewie, w stanie ciągłego napięcia, żołnierze mieli wreszcie udać się na urlop. Już w samolocie okazało się, że z urlopu nici. Wysłano ich do Rwandy. Miała to być misja rozpoznawcza, przygotowanie do wkroczenia wojsk ONZ. Zadanie polegało na rozdzielaniu walczących stron. Mieli rozbrajać bojówki Tutsi i Hutu, pacyfikować wioski. Opanowywali jakiś teren i przeszukiwali sawannę. Tym razem nie nosili już błękitnych hełmów i mogli strzelać. A strzelali i to sporo. Krew i wnętrzności były powszednim widokiem, a kawałki zwłok były wszędzie. Raz natknęli się na rękę i głowę leżącą gdzieś w przydrożnym rowie.
– Z jednej strony w Rwandzie było lepiej niż w Sarajewie – mówi Michał. – Mogliśmy strzelać i miało to przynajmniej jakiś sens. Ale i tak nie wiadomo, po co tam byliśmy. Uważam, że ONZ powinno zostać zlikwidowane, bo to są jakieś kpiny.
Podobnie jak w Sarajewie, było wśród legionistów wielu zabitych i rannych. Mundur Michała był notorycznie pobrudzony krwią. Ciężko było ją sprać. Zapytany o gwałty, jakich podobno dopuszczali się francuscy żołnierze w Afryce, wzrusza ramionami.
– Może i zdarzają się gwałty w Afryce. Każdy, kto tam był wie, że kiedy pojawia się tam biały człowiek, zaraz wokoło znajduje się kilka osób, które oferują różne rzeczy. Zresztą na gwałty nie było czasu.
Co więc robili? Ano, pacyfikowali.
– Jeden z naszych przełożonych powiedział nam, że jak ktoś wychodzi z rękami do góry, to prawdopodobnie chce cię udusić – wspomina Michał. – Zapamiętałem ten wszechobecny zapach… charakterystyczny, słodki i lepki zapach krwi.
W Afryce spędził jeszcze kilka miesięcy, był w Kamerunie, w Kongu.
– Afryka to nie Europa – podsumowuje Michał. – To dzicz. Kto tam nie był, nie zrozumie. Gdy wreszcie wróciłem do cywilizacji, byłem kompletnym wariatem.

Zobaczyć w oczach śmierć

Najgorzej wspomina sytuację, która przytrafiła mu się w Dżibuti w 1995 roku. Wcale nie na polu walki, ale po służbie, po cywilnemu. Spragniony uciech cielesnych włóczył się gdzieś po mieście nocą, mimo że znajomy ostrzegał go przed grasującymi w okolicy bandami rabusiów, zwanych Kodobe. Obskoczyli go w trójkę w ciemnym zaułku.
– Miałem przy sobie nóż Winchestera. Piękny nóż, dostałem go w prezencie – opowiada Michał. – Niewiele myślałem, po prostu wbiłem go jednemu z nich w żołądek aż po samą rękojeść. Strzelanie to co coś zupełnie innego. Zabija się z daleka, bez fizycznego kontaktu z przeciwnikiem. Michał mówi, że wtedy po raz pierwszy zabił kogoś z tak bliska.
– Było mnóstwo krwi. Widziałem w oczach tego człowieka zaskoczenie. Widziałem w nich świadomość tego, że nadchodzi koniec.
Próbował wyciągnąć nóż, nie udało się, więc rzucił się do ucieczki. Kodobe chyba go nawet nie gonili. Czy się bał?
– Oczywiście, że się bałem – mówi.
– Wiele razy czułem strach. Kiedyś jechałem w konwoju z pomocą humanitarną i zatrzymali nas czetnicy. Kazali oddać jedną z sześćdziesięciu ciężarówek, bo inaczej będą strzelać z moździerzy. Nie oddaliśmy, a oni nie strzelali. Chwila strachu jednak była.
Koszmary
Michał mówi, że wojsko uczy, jak sobie radzić z lękiem. Przede wszystkim zaś uczy zabijać. Wprowadza w to człowieka powoli, wyrabia konieczne odruchy. Chodzi o to, żeby nie załamać się na polu walki. Refleksja przychodzi później, tak samo koszmary.
– Po zakończeniu pięcioletniego kontraktu odszedłem z Legii – mówi Michał.
– Byłem już kapralem. Stwierdziłem, że jestem zbyt inteligentny na to, by zostać w wojsku. Był rok 1997, miałem mnóstwo pieniędzy. Po kupieniu mieszkania został mi jeszcze miliard starych złotych. Przez rok mieszkał w Montpellier, nie pracował. Aby odreagować, rzucił się w wir życia. Alkohol, dziwki, mariuhana, LSD.
– Chodziłem po ulicach i się napier… Byłem prawdziwym świrem – mówi. Koszmary nie chciały odejść. Szczególnie często wracała w nich scena z uliczki w Dżibuti. Wielokrotnie wbijał temu człowiekowi nóż w brzuch, wielokrotnie widział jego oczy. Budził się w nocy zlany potem.
– Ludzie chcą słuchać o krwi, zabijaniu – krzywi się. – Według mnie ważniejsze jest to, co się dzieje w psychice człowieka, który wrócił z wojny. Poznałem wspaniałą kobietę, która pomogła mi sobie z tym poradzić. Mój kolega, Polak, nie miał tyle szczęścia. Nie poradził sobie ze wspomnieniami i się powiesił.Michał w końcu wrócił do Polski. Przez siedem lat pracował jako informatyk, był ochroniarzem. Mimo, że za służbę w Legii grozi w Polsce więzienie, nikt go za to nie ścigał, ponieważ nikt o tym nie wiedział. Teraz siedzi w Londynie i zajmuje się remontami. Planuje iść do colleagu i wrócić do informatyki. Do kraju na razie nie wraca, bo nie może.
Ale to z Legią nie ma już nic wspólnego.

Kodeks honorowy legionisty
Art. 1
Legionisto jesteś ochotnikiem służącym Francji z honorem i wiernością.
Art.2
Każdy legionista jest twoim towarzyszem broni, jaka by nie była jego narodowość, rasa czy religia. Wyrażasz
to solidarnością, która łączy członków jednej rodziny.
Art. 3
Strzegący z szacunkiem tradycji, związany z twoją kadrą dowodzenia, dyscyplina i koleżeństwo są twoją siłą,
odwaga i lojalność twoimi cnotami.
Art. 4
Dumny ze swojego stanu legionisty, wykazujesz to swoim mundurem zawsze eleganckim, swoim zachowaniem zawsze
dostojnym, lecz skromnym, twoimi koszarami zawsze czystymi.
Art. 5
Elitarny żołnierzu, szkolisz się z surowością, czyścisz swoją broń jakby to był twój największy skarb, stale
troszczysz się o swoją formę fizyczną.
Art. 6
Otrzymane zadanie jest świętym, wykonujesz je do końca przestrzegając regulaminów wojskowych i konwencji
międzynarodowych, a jeżeli trzeba to i za cenę własnego życia.
Art. 7
Na polu walki działasz bez pasji i nienawiści, szanujesz pokonanych wrogów, nigdy nie opuszczasz zabitych
lub swoich rannych, ani swojej broni.

 

author-avatar

Przeczytaj również

Spłoszone konie na ulicach Londynu. Ranni ludzie i same zwierzętaSpłoszone konie na ulicach Londynu. Ranni ludzie i same zwierzęta34 500 osób musi zwrócić zasiłek lub grozi im kara do 20000 funtów34 500 osób musi zwrócić zasiłek lub grozi im kara do 20000 funtówKE zadecyduje o przyszłość tradycyjnej wędzonej kiełbasyKE zadecyduje o przyszłość tradycyjnej wędzonej kiełbasyDyrektor londyńskiej szkoły wprowadza 12-godzinny dzień zajęćDyrektor londyńskiej szkoły wprowadza 12-godzinny dzień zajęćW ciągu trzech dni spadek temperatur o 15 stopni CelsjuszaW ciągu trzech dni spadek temperatur o 15 stopni CelsjuszaMężczyzna uniewinniony za jazdę „pod wpływem”. Powód zaskakujeMężczyzna uniewinniony za jazdę „pod wpływem”. Powód zaskakuje
Obserwuj PolishExpress.co.uk na Google News, aby śledzić wiadomości z UK.Obserwuj