Życie w UK
Polskie święta tylko dla bogatych
Każdy emigrant wie, jak odmienne od naszego jest podejście naszych gospodarzy do pierwszolistopadowego święta. Ta odmienność ma jednak wspólny mianownik – koszty: podczas gdy Halloween jest dla biedoty, nasze Wszystkich Świętych przeznaczone jest ewidentnie dla bogaczy.
Jeszcze kilka lat temu, zaimportowany z Zachodu Halloween postrzegany był jako „jasełkowy szatan”, czyli co najwyżej nieszkodliwy dziwoląg. Dziś ostrzegają przed nim z ambon. „Dynia nie daje nadziei na nic” – tak wypowiedział się jeden z duchownych, wzywając wprost do zaprzestania tych nieobyczajnych, a zresztą obcych nam zabaw. I wszystko niby fajnie – szkoda tylko, że trzymanie się swojej tradycji znów nas w tym roku niewąsko zakosztowało. Bo spójrzmy prawdzie w oczy: bodaj jedynym wydatkiem Brytyjczyka było zakupienie jednego z najtańszych warzyw w sezonie – dyni.
Zresztą, wydatek ten zapewne zrekompensowali sobie wysłaniem własnych dzieci na oficjalne żebry (trick or treat). Natomast nas w tym czasie wpakowano w nowe (i coraz to większe) wydatki: bogato strojone wieńce i całe naręcza chryzantem, lampki wygrywające święte melodyjki lub znicze z okienkiem w kształcie krzyża. Dodatkowo, jeśli zmarły był (w naszym osądzie) ponadprzeciętnym grzesznikiem, trzeba nam było ratować go modnymi ostatnio gipsowymi figurkami aniołków. Ponoć fest przypodobują się Bogu.
Byli jednak wśród zmarłych i tacy szczęściarze, którym zamówiono z pół tuzina mszy lub postawiono nowiutki nagrobek – wiadomo bowiem, iż nowa płyta pomoże zmarłemu „zmienić jego położenie”. Nie mówię już o innych kosztach, np. objeździe pół kraju w celu zaliczenia grobów wszystkich bliskich, a w przypadku bycia gospodarzem takiego zlotu – kosztu ugoszczenia rodziny pocmentarnym poczęstunkiem, zazwyczaj przybierającym formę wystawnego obiadu.
Jak więc widzimy, podczas gdy ubogie brytyjskie społeczeństwo musi zadowolić się ekonomicznymi (oraz bardzo plebejskimi) błazenadami – nasza polska, jakże bogata tradycja idzie ramię w ramię z bogactwem swego narodu! Nie sądźmy jednak jakoby była ona tak pro-ekskluzywna dopiero od niedawna. Oto już w 1300 r., papież Bonifacy VIII nieomylnie ogłosił, iż grzesznikom, którzy odbędą pielgrzymkę do rzymskich bazylik (oraz wpłacą do ich kas umowną sumę), będą odpuszczone wszystkie grzechy.
Mało tego: co bogatsi grzesznicy mogli uzyskać odpuszczenie nie ruszając się z domu – wystarczyło tylko skorzystać z usług „zawodowych odkupicieli”, czyli średniowiecznej biedoty, za kilka złociszów parającej się profesjonalnymi pielgrzymkami w czyimś zastępstwie. Praktyka ta przetrwała do dziś: w parafiach co rusz ogłasza się nabór młodych ludzi, chętnych do „bezinteresownego” poniesienia czyichś intencji na wskazane przez intencjodawcę święte miejsce. Nie dalej jak zeszłego roku, jeden z bardziej obrotnych zawodowych odkupicieli przyznał się w telewizji, że na Jasną Górę zaniósł cztery intencje: jedną swoją, trzy cudze. Ludzie, toż to 400% normy!
Co zaś do rodaków-tułaczy, emigracyjna odległość szczególnie sprzyja rozkwitowi podobnych usług. Dlatego, Drogi Czytelniku-Emigrancie, gdy ktoś Ci znów powie, że pieniądze szczęścia nie dają – Ty mu zaripostuj, iż owszem: szczęścia doczesnego może nie dają, ale za to zbawienie (czyli szczęście wieczne) – jak najbardziej!
Jacek Wąsowicz