Styl życia

Mniemanologia stosowana, czyli praca doktorska

Dokładnie datując, to chyba gdzieś tak od zawsze trwa spór, która liga jest silniejsza – ta, w której główną walutą regulowania punktówki są złote polskie czy ta, gdzie wypłaty uiszczane są w walucie opatrzonej wizerunkiem Jej Wysokości.

Mniemanologia stosowana, czyli praca doktorska

Ale cuchnie ta ryba >>

Do Jędrzejowskiej to jej daleko! >>

Pojęcie „od zawsze” dotyczy raczej młodego, najliczniejszego pokolenia kibiców zasiadających na trybunach m.in. gigantycznej Motoareny w Grodzie Kopernika.
Kiedyś ten spór nie miał racji bytu. Cały garnitur najlepszych na najnowocześniejszym sprzęcie ścigał się na brytyjskich owalach o często dziwacznej geometrii. Mistrzowskie papiery można było zdobyć tylko uczestnicząc w zajęciach wyższej akademii pt. British League. Ta twarda reguła byłaby ułomna, gdyby nie miała swojego wyjątku. Ten wyjątek o imieniu i nazwisku Jerzy Szczakiel zrobił wszystkim „siurpryzę” w roku 1973. Ot, skromny zawodnik z Opola przyjechał do Chorzowa. Przebrał się w szatni Stadionu Śląskiego, po czym doszył wszystkim chętnym do tytułu z Ivanem Maugerem na czele. Po czym spakował michę do torby i pojechał z powrotem do Opola. Nie do Anglii. Szczakiel w annałach indywidualnego czempionatu zapisał się właśnie tym, że nigdy nie ubiegał się o punkty, których wartość wymierna była w funcikach.
Wszystko było poukładane do roku 1990. Wtedy to, a dokładnie 1 kwietnia w meczu Motor – ROW w szeregach gospodarzy wystąpił światowy czempion Hans Nielsen. Przetartym przez  niego szlakiem podążyli inni, w efekcie czego dziś w polskiej lidze startują najlepsi – w komplecie.
Dziś mamy do czynienia z prawdziwą żużlową wieżą Babel. Zawodnicy jeżdżą w kilku ligach. Więcej czasu spędzają na lotniskach niż w parkach maszyn, a czas spędzony w fotelu na pokładzie aeroplanu przewyższa (i to znacznie!) czas spędzany na siodełku jednośladu. Bywa, że jednego dnia ci sami zawodnicy – dajmy na to – w Anglii walczą zgodnie o punkty dla tego samego klubu, by nazajutrz w Polsce, Szwecji czy Danii wydzierać sobie punkty dla odmiennych pracodawców. Istna wieża Babel. Czekam na sytuację, kiedy zawodnik po zjechaniu z toru wyzna: „Puściłem go, bo jechaliśmy na 5:1”. Po czym: „O cholera, coś mi się pomieszało. Sorry”. Jak zawsze kiedyś musi być ten pierwszy raz!
Wracając do sporu. Cóż, wydaje mi się, że jako uważny słuchacz wykładów „mniemanologii stosowanej” profesora Jana Tadeusza Stanisławskiego z cyklu „ O wyższości Świąt Wielkiej Nocy nad Świętami Bożego Narodzenia” mam chyba uzasadnione prawo zabrać głos w sporze „O wyższości ligi brytyjskiej nad ligą polską”. Opracowanie niniejsze proszę traktować jako pracę doktorską. Szkoda jedynie, że niezapomniany pan profesor nie będzie mógł wydać oceny…
Nad Wisłą każdy kibic da się porąbać w obronie teorii o przodującej roli (cholera, skąd mi się przyplątał ten zwrot…?) ligi polskiej. Na poparcie tej tezy zacznie wytaczać działa kalibru: największe stadiony, tysiące kibiców na trybunach tychże, najlepsi zawodnicy po drugiej stronie band, najgodziwsze wynagrodzenia dla nich. Fakt, argumenty nie do obalenia. Bo jakże mają się do gigantów w Toruniu, Gorzowie czy też w Częstochowie stadioniki na Wyspie. O wielu można powiedzieć krótko – prowizorka. Organizatorzy meczów Ekstraligi muszą na każdy mecz wydrukować kilkakrotnie więcej biletów niż ich odpowiednich w Elite League. Kasa też w Polsce atrakcyjniejsza. Asy wolą spokojną robotę na „lotniskach” raz w tygodniu niż w UK-ju „dymać” z toru na tor kilka razy w identycznym wymiarze czasu.
Jak zazwyczaj jest jakieś „ale”. W tym wypadku niejedno! Niestety, żużlowa gigantomania w polskim wydaniu ma gliniane kończyny. Wielkie stadiony zaczynają świecić pustkami. Wielkie nazwiska spowszedniały i przyciągają z mniejszą siłą.
Kasa? U progu sezonu kluby uczestniczą w swego rodzaju aukcjach licytując o najdroższych/najlepszych (niepotrzebne skreślić) zawodników. Później zaś klubowi księgowi chyłkiem przemykają obok nich mając dosyć świecenia oczami za pustki w kasie. Ostatnie, mniej istotne mecze sezonu opędzają zawodnikami „drugiego sortu”, z przeceny. 
W Anglii na szczęście to jest niemożliwe. Tutaj gospodarze dbają o to, by przyjezdni przybyli w najmocniejszym zestawieniu. Kibicowi trzeba zagwarantować widowisko w możliwie najlepszym wydaniu.
Kiedyś w Coventry byłem świadkiem, jak miejscowe „Pszczoły” bezlitośnie żądliły w… (sami wiecie w co) ekipę z Lakeside. Mecz śledziłem w dyskusyjnym zaciszu klubowej restauracji z pintem złocistego płynu w ohydnym plastiku. Obok mnie to samo czynił pewien jegomość. Żółto-czarna kurtka na grzbiecie zdradzała jego kibicowskie preferencje. Rzeczony fan miejscowych był zniesmaczony widokiem, jak jego pupile z dziecinną łatwością pomnażają dorobek punktowy. Too easy, no good – powtarzał niczym mantrę. Ale w tym właśnie rzecz! Tutaj liczy się walka na torze! W Polsce natomiast kibic (sorry, w tym wypadku pseudokibic) sięga raju, gdy jego drużyna niczym walec miażdży rywali – najlepiej do 15-tu! To jest mecz!
A rozmaite podchody z organizowaniem meczów o dziwnych godzinach, by żadna linia lotnicza nie była w stanie dostarczyć ściganta na czas. Cudowne uzdrowienia, o przepraszam – odwrotnie. Zawodnik jednego dnia startuje w dwóch meczach w Anglii, bez żadnego upadku, ale dzień później jego klub w Polsce stosuje w najlepsze „zastępstwo zawodnika”. No cud!
A propos, dwóch meczów jednego dnia. To nie jest rzadkość na Wyspie. W ostatnim tygodniu sezonu taką ucztę z dwóch dań zaserwowano kibicom w Wolverhampton i w Birmingham. Już widzę lamenty zawodników i kibiców, gdyby ktoś spróbował podobny proceder zaszczepić na polski grunt.
Zamykając ten doktorski przewód pozwolę sobie pokusić się o stwierdzenie, iż wolę w zaciszu brytyjskich torów, choćby nawet siedząc na gołej trawce, rzecz jasna, oglądać zawody z walką na całego, niż siedzieć na piętrze jakiegoś giganta i śledzić ligową potyczkę niczym w randze mistrzostw globu i ziewać. Preferuję ligę, gdzie kibic jest podmiotem, a nie przedmiotem. Z niesmakiem też raczej odnoszę się do czynienia w myśl dewizy „zastaw się, a postaw się”.
Na koniec, by praca byłą na szóstkę, kamyczek w formie pytania do ogródka tych, którzy utrzymują, że owale w Polsce są „The Best”: dlaczego reformatorzy toru w Zielonej Górze zapragnęli szukać wzorców w Zjednoczonym Królestwie?
Jerzy Kraśnicki / Fot. Getty Images
 

Ale cuchnie ta ryba >>

Do Jędrzejowskiej to jej daleko! >>

author-avatar

Przeczytaj również

Eurostar o usprawnieniu ruchu podróżnych na granicy – Entry Exit SystemEurostar o usprawnieniu ruchu podróżnych na granicy – Entry Exit SystemDlaczego oliwa z oliwek jest aż taka droga?Dlaczego oliwa z oliwek jest aż taka droga?Nauczycielka szkoły podstawowej zabiła partnera i zakopała go w ogródkuNauczycielka szkoły podstawowej zabiła partnera i zakopała go w ogródkuPoradnik: Kary dla rodziców za nieobecność dzieci w szkolePoradnik: Kary dla rodziców za nieobecność dzieci w szkoleFirma energetyczna wypłaci 294 funty za przekroczenie “price cap”Firma energetyczna wypłaci 294 funty za przekroczenie “price cap”Rishi Sunak wypowiada wojnę „braniu na wszystko zwolnienia lekarskiego”Rishi Sunak wypowiada wojnę „braniu na wszystko zwolnienia lekarskiego”
Obserwuj PolishExpress.co.uk na Google News, aby śledzić wiadomości z UK.Obserwuj