Życie w UK

Jak Robert menedżerem nie został

Po trzech latach studiów w kolegium językowym Robert uznał, że licencjat na razie mu wystarczy. Postanowił odpocząć. Zaplanował sobie rok wytchnienia, a później studia magisterskie.

Po dwóch miesiącach jednak, kiedy rodzice zaczęli krzywo patrzeć na obijającego się i sypiającego do południa syna, postanowił poszukać jakiegoś zajęcia. Mógłby uczyć w szkole angielskiego, ale nie cierpi bachorów. Dawać prywatne lekcje? Do tego brak mu cierpliwości.

Jest pan za dobry

Na stronach ogłoszeniowych jednej z lokalnych gazet wyczytał, że jakaś firma „numer jeden na rynku” w czymś tam, poszukuje pracownika. Ogłoszeniodawca wymagał znajomości obsługi komputera oraz komunikatywnej znajomości angielskiego. Robert spełniał oba warunki. Przed biurowcem, w którym mieściła się firma, pojawił się o godzinę za wcześnie, musiał poczekać jednak jeszcze dwie, bo szef, z którym umówił się przez telefon, spóźnił się dwie godziny. Nawet nie przeprosił, tylko ni to stwierdził, ni to zapytał: – Pan do mnie? Słucham.

A po chwili: – No dobrze, komputer pan zna, a jak z angielskim? Robert przygotowany na takie pytanie, wyjął dyplom z kieszeni. Szef wziął go w dwa palce, jakby miał do czynienia z czymś obrzydliwie brudnym, otworzył, przeczytał i powiedział: – No tak. Przykro mi, ale takich jak pan nam tu nie potrzeba – pana angielski jest dobry, a nam jest potrzebny ktoś, kto zna tylko trochę. Za dobry pan jest. Miło mi było.

Roberta zatkało. Ogłupiały wyszedł z biura: „Za dobry jestem? Za dobry?” Ta przygoda sprawiła, że dał sobie spokój z szukaniem zajęcia.

Prezes mówi: 500

Po dwóch tygodniach doszedł jednak do wniosku, że bezczynność zabija, i znów postanowił rozejrzeć się za pracą, tym razem za granicą. Obdzwonił ileś tam agencji, ale wszędzie żądano potwierdzonych kwalifikacji, natomiast nikt nie wymagał znajomości języków. Kiedy już zaczął żałować, że uczył się angielskiego, natrafił na ofertę, której treść brzmiała mniej więcej tak: „Praca w Anglii dla niewykwalifikowanych i nie znających języka. Zadzwoń”. Zadzwonił. Nie dowiedział się zbyt wiele, poza tym, że musi zapłacić 1100 złotych. Następnego dnia dusił się już w zatłoczonym pokoiku, który pełnił rolę poczekalni. Kiedy nadeszła jego kolej, wszedł do pomieszczenia, w którym mieściło się biuro agencji, czyli trzy lekko obdarte krzesła, telefon, czajnik, niegdyś biały, i biurko, za którym siedziała młoda, mocno wymalowana, może 20-letnia blondynka. Spod biurka wystawały niewiarygodnie długie szpice różowych butów, a krótki top w podobnym kolorze odsłaniał pępek przyozdobiony kolczykiem. Kobieta przedstawiła się jako prezes agencji i poinformowała, co czeka Roberta w Anglii.

– Robota jest prosta, zrywanie pomidorów, praca na akord, można zarobić nawet 500 funtów – referowała jak automat.

Mózg Roberta przełączył się na kalkulator – zaczął przeliczać funty na złotówki, wykonując równolegle podróż po sklepach ze sprzętem komputerowym, elektronicznym i innymi dobrami.

– Zapewniamy transport i pomoc w zakwaterowaniu – ciągnęła dalej pani prezes. – Nie pobieramy pieniędzy za załatwienie pracy, kasujemy tylko za transport i potracąmy koszty manipulacyjne.

Robert niepomny przykrego doświadczenia z niedalekiej przeszłości, napomknął, że zna angielski.

– O, to super! – ucieszyła się prezeska. – W takim razie mamy dla pana stanowisko menedżera!

– Jakie stanowisko? – zapytał z niedowierzaniem.

– No, menedżera – to taki co rozkazuje, taki kierownik. Wyższe zarobki będzie pan miał. Tylko że to kosztuje więcej.

– Dużo więcej? – zainteresował się Robert.

– Misiek, ile trzeba dopłacić? – zapytała siedzącego pod oknem łysego, wytatuowanego osobnika w dresach, który sprawiał wrażenie, że rozgląda się za kijem bejsbolowym.

– 500 zetów – rzucił od niechcenia.

– Pan wiceprezes mówi, że pięćset złotych.

Robert miał tylko 1100 zł, ale obiecał, że jeszcze dziś doniesie.

Do domu wpadł zziajany i pierwsze, co zrobił, to zajrzał do szafy – garnitur, w którym obleciał studniówkę, maturę i egzaminy na studiach, wyglądał całkiem nieźle i gdyby nie to, że nosił ślady imprezy, na której oblewano dyplom, nie musiałby wędrowac do pralni. No, ale menedżer nie może chodzić w poplamionym garniturze. Ojciec dość niechętnie siegnął do kredensu po pieniądze, ale Robert przekonał go, że te 500 zł plus kasa na pralnię, to pikuś przy tym, co on zarobi dziennie jako menedżer.

Wieczorem koledzy, z którymi spotkał się na piwie, nie ukrywali zazdrości. Menedżer to nie jakiś tam robol. Obliczali, jaki samochód mógłby sobie kupić Robert po trzech miesiącach pracy.

Ale fale!

Autobus odjeżdżał spod bydgoskiego dworca, nowy, czysty, kierowcy w bialych koszulach, pod krawatami. Wśród pasażerów dominowali młodzi mężczyźni, ubrani w większości w nowe dresy. Kilku z nich dźwigało ciężkie, szmaciane worki, w których – jak się okazało – były ziemniaki. Ziemniakom w luku bagażowym towarzyszyły konserwy, makarony i zupy w proszku – zabrano je po to, by obniżyć koszty życia w Anglii.

To była pierwsza podróż Roberta za granicę, więc cieszył się, że udało mu się zająć miejsce przy oknie. Kiedy jednak wjechali na teren Niemiec, nastał już wieczór, zrobiło się ciemno i nic nie było widać. Szybko zasnął i obudził się dopiero w Calais, na promowym nabrzeżu. Nie wiadomo dlaczego służby portowe skierowały polski autobus na boczny parking. Pilotka polskiej grupy ni w ząb nie rozumiała, co mówi do niej pani z obsługi portu, która próbowała dogadać się po francusku, angielsku czy niemiecku. Robert zrozumiał.

– Czy ktoś wie, co ona gada? – zapytała pilotka

– Ona mówi, że przejazd promem jest nieopłacony, że jest tylko rezerwacja – wyjaśnił Robert.

– Jak, to k…. nieopłacony, co ona pier…. – złościła się pilotka.

Pasażerowie zaczęli się denerwować, więc przewodniczka wraz z kierowcami uzbierała 200 funtów, autokar wjechał na prom i ruszył przez kanał La Manche.

Większość rodaków Roberta po raz pierwszy w życiu widziała morze.

– Ale fale, ja pie…. ale tym statkiem je…!. K…, brzegu w ogóle nie widać! O, a tam też statek płynie!

Po krótkiej odprawie w Dover autokar już bez przeszkód udał się do
Southampton.

Kartofle gotowane w zlewie

Na dworcu oczekiwał ich czteroosobowy komitet powitalny. Dwóch młodych, na oko trzydziestoletnich, krótko ostrzyżonych pakerów i dwie starsze kobiety. Pięcioma busami dotarli na kwatery. Robert zamieszkał w domu, który należał do jednej z kobiet, członkiń „komitetu powitalnego” z dworca. W pokoju o powierzchni 12 metrów kwadratowych (pomiaru dokonał jeden ze współlokatorów Roberta). Pokój czuć było wilgocią, na podłodze leżały materace, zajmując całą powierzchnię, żadnych szaf, żadnych półek, jedynie wieszaki na ścianach.

– Pokoje płatne 40 funtów tygodniowo od osoby, należy zapłacić za dwa tygodnie z góry, w pokojach nie można palić, pić i jeść, nie wolno nikogo przyprowadzać. Zimna woda jest bezpłatna, ciepła płatna – trzeba wrzucić funta do „kaszboksu”. Robert był załamany tym, co zobaczył i usłyszał, ale był przekonany, że jako menedżer, dostanie niebawem mieszkanie służbowe i nie będzie się dusił z robolami. Wszyscy się ucieszyli, że można korzystać z kuchni, ale radość trwała krótko, nie było tam żadnych garnków ani talerzy. Współlokatorzy Roberta, którzy przywieźli ze sobą ćwierć tony ziemniaków, mieli grzałkę, więc wpadli na pomysł, by gotować je w zlewie. Udało się kilka razy, ale któregoś dnia zajrzała do kuchni właścicielka, nie zauważyła grzałki schowanej w ziemniakach, dotknęła zlewu i tak ją potelepało, że straciła przytomność. Grzałkę wyrzuciła osobiście, a ziemniaki kazała wynieść z domu. Schowali je w ogródku, ale jeszcze tego samego dnia zostały skradzione.

„Wodzu” i święto lasu

Minął tydzień i właścicielka znów przyszła po czynsz, wtedy któryś z mieszkańców zapytał o pracę. Odpowiedziała, że o niczym nie ma pojęcia, że to nie jej działka. Minęły jeszcze dwa dni. Po po południu przyszedł do nich „Wodzu” – tak kazał do siebie mówić przystrzyżony na jeża osiłek. Bez przerwy żuł gumę, mówił krótkimi urywanymi zdaniami, a każde z nich kończył: „I święto lasu”.

– Jutro meldujecie się z bagażami na placu przed kościołem, pakujecie się do busów i święto lasu – rzekł pewnego popołudnia.

Następnego dnia, na placu przed kościołem wsiedli do busów i wyruszyli, gdzieś na północ od Southampton. Po niespełna dwóch godzinach znaleźli się na farmie. „Wodzu” gdzieś zniknął, a pojawił się jakiś garbaty osobnik. Zaprowadził ich do ni to przyczep campingowych, ni to domków. Na dość dużym placu stało ich kilkanaście, w każdym zakwaterowano trzy osoby, nieopodal stał mały, murowany barak, w którym mieszkało czterech Ukraińców – przyjechali tu dwa tygodnie wcześniej.

Roberta zakwaterowano z dwoma chłopakami, tymi od ziemniaków, ich pozostali dwaj towarzysze z tej samej wioski, trafili do innej przyczepy. Pierwsze co Robert zrobił, to wyjął garnitur i powiesił go na gwoździu wbitym w listwę na łóżkiem, wzbudziło to wesołość współlokatorów:

– A ty co, na dyrektora się szykujesz? – zapytali współlokatorzy.

Za domkami stał długi , murowany barak, w którym mieściły się umywalnie i prysznice, a za ścianą kuchnia, w której było parę starych stołów i krzeseł, duża lodówka, dwie kuchenki i szafa z pełnym zestawem garnków i talerzy.

– Szkoda, że nam te kartofle ukradli – westchnął jeden z „kartoflarzy”, jak nazwał ich w myślach Robert.

W łazience betonowa posadzka, ale za to w prysznicach ciepła woda bez ograniczeń. – I co z tego, ja żem się tu myć nie przyjechał – stwierdził drugi „kartoflarz”.

Po kolacji apel na placu przed domkami, zarządzony przez „Wodza”:

– Robota od siódmej do siedemnastej, godzina przerwy na lancz, czyli żarcie. W szklarni każdy z was ma swój rząd pomidorów. Duże kłaść do jednej skrzynki, mniejsze do drugiej – za duże płaci się więcej, bo to pierwszy gatunek. Robota na akord, kto zbierze więcej, ten więcej zarobi. Wypłata w piątek. Jutro o 6.30 widzę wszystkich na placu. Od dziś mówicie do mnie „panie superwajzer”.

Za keczup nie płacimy

Rano Robert włożył jasnoniebieską koszulę, krawat i garnitur, zakurzone buty przetarł papierem toaletowym. „Kartoflarze” na widok wystrojonego Roberta oniemieli, podobnie zareagowali zebrani na placu robotnicy. Robert nie przejął się tym, do chwili, kiedy nie nadszedł „superwajzer”. Jego skąpo uzwojony mózg, z wielkim, acz bezskutecznym mozołem próbował zinterpretować zastany widok. Po chwili jednak bezgraniczne zdumienie ustąpiło równie bezgranicznemu atakowi śmiechu. Kiedy przestał rechotać, Robert podszedł do niego i powiedział: – Chcę rozmawiać z właścicielem farmy.

– Cooo? Chyba cię pogięło. Przebieraj się i do roboty albo wypad stąd. Od rozmawiania z właścicielem jestem ja – wyjaśnił „superwajzer”.

Zrywanie pomidorów w szklarni, w której temperatura przekracza 30 stopni, i do tego w garniturze, nie jest zajęciem, które Robert chciałby komuś polecić. Nie pomogło zdjęcie marynarki, pot lał się strumieniami. Praca szła mu niemrawo, nie mógł pogodzić się z myślą, że przyjdzie mu tyrać z robolami, zamiast siedzieć za biurkiem. Kiedy pochylał się nad skrzynką, ktoś z tyłu go popchnął i Robert wylądował głową w skrzynce miażdżąc zebrane pomidory.

– No koleś, za keczup nie płacimy, tylko za całe pomidory. Masz potrącone 20 funtów z wypłaty – za nim stał „Wodzu”.

Mniej więcej po dwóch godzinach historia się powtórzyła. – I znów jesteś w plecy 20 funtów – usłyszał od „Wodza”

Później już było spokojnie, tyle że marynarka gdzieś znikła. Niedobrze, bo były w niej pieniądze i dokumenty. Kiedy załamany wracał z pracy do campingu, zobaczył, że marynarka, poplamiona białą farbą i pocięta na paski, wisi na ogrodzeniu. Pieniądze i dokumenty nie zginęły.

Nadszedł czas wypłaty. „Wodzu” przyjechał szarym bmw.

– Pieniędzy jeszcze nie ma, ale ja wam dam ze swoich, tyle że nie wszystko, dostaniecie zaliczki po 40 funtów, ja sobie później odliczę. Jak przyjdzie przelew, to dostaniecie resztę – wyjaśnił.

Podchodził z listą do każdego: podpis, kasa, podpis, kasa. Do każdego z wyjątkiem Roberta i czterech Ukraińców.

– Wiesz, dlaczego – rzucił w kierunku Roberta.

Robert wiedział, ale nie wiedzieli Ukraińcy, którzy od dwóch tygodni nie dostali wypłaty. „Superwajzer” ich zwodził, tłumacząc, że nie dostał pieniędzy od właściciela.

Jeden z Ukraińców, Witia z Charkowa, dobrze mówił po polsku, bo przesiedział w polskim więzieniu osiem lat – rozboje, wymuszenia itp.

– Będziesz miał duży problem, jak nie zapłacisz nam dzisiaj – powiedział do „Wodza”.

– Kogo, ty straszysz ruska świnio? Mnie? Jesteś skończony! Już nie żyjesz! – zapienił się „Wodzu”.

„Superwajzer” na drzewie

Kiedy wieczorem „superwajzer” wychodząc z domku garbatego dozorcy zmierzał w stronę swojego bmw, poczuł nagle na wygolonym karku, dotyk chłodnego metalu. Ktoś wyrwał mu kluczyki i dał mu po łbie. Odzyskał świadomość, kiedy Witia wraz ze swoim rodakiem Myronem wyciągali go z bagażnika szarego bmw. Oklejony taśmą „Wodzu” pod eskortą trzech-czterech Ukraińców i Roberta, był na tyle otumaniony, że pokornie szedł w kierunku niewielkiego zagajnika. Tu Myron zakleił mu usta. Robert przeraził się nie na żarty – najpierw pistolet w ręku Witii, teraz ta taśma.

– Co chcecie z nim zrobić? – zapytał.

– Nic. Porozmawiać.

Powiesili go za nogi, na gałęzi, na dwóch związanych linkach holowniczych. „Wodzu” zaczął dawać znaki głową, że chce mówić. Miron zdjął mu taśmę z ust.

– Powiem, gdzie mam kasę. Chłopaki, puście mnie! – wrzeszczał.

– Ta my już wsio znajem, ty już nie musisz nic mówić – odparł Myron.

Taśma znów znalazła się na ustach „Wodza”. Witia założył mu reklamówkę na głowę. – O tak, sztoby adidasów nie pabrudzić.

Kopali na zmianę – trochę Witia, trochę Miron, Robert oraz dwaj pozostali też sobie kopnęli ze dwa razy.

– Chwatit’ – zdecydował Witia. – Ubiwat’ jewo nie nada.

Przestali. Robert otrzeźwiał i znów się przeraził. Może „Wodzu” już nie żyje? Przecież policja ich namierzy. Dożywocie pewne.

– My go tak kopali, żeby nie ubić. Ty się nie bój, u nas jest praktyka. On teraz będzie dobry człowiek, jak on spadnie z tego drzewa – uspokoił go Witia.

Kluczyki od bmw poleciały gdzieś w krzaki, „Wodza” zdjęto z gałęzi i położono na ziemi, obok samochodu. Żył, a nawet próbowal coś mówić.

– My go nie bili za to, że on nam pieniędzy nie dał, my go nie bili za to, że nas nazwał ruskie świnie – tłumaczył Robertowi Witia. – My go bili za to, że on kłamał, że on jest z mafii, a to nie on, tylko my jesteśmy z mafii.

Kiedy dotarli do obozu, w przyczepach wszyscy już spali. Witia ich pobudził krzycząc: – Wypłata! Wypłata!

Kiedy już wszyscy pojawili się na placu, Witia każdemu wypłacił po 300 funtów. Robert dostał 1500.

– Ty masz te pieniądze, żeby ty już wracał do domu. Ty się tu nie nadajesz – powiedział mu, wręczając pieniądze.

Jeszcze tej samej nocy podwieźli go swoim starym transitem do Bedford i udali się na północ. Robert przesiedział na skwerze do rana i pierwszym autobusem udał się do Oksfordu, a stamtąd do Londynu. Dwa dni spędził w okolicach Victorii i autobusem wrócił do Polski.

Widać polubił bachory, bo uczy teraz angielskiego w jednym z bydgoskich gimnazjów, ale do Anglii nie zamierza wyjeżdżać juz nigdy.

Janusz Młynarski

[email protected]

author-avatar

Przeczytaj również

Trwa obława na nożownika z Londynu. Jego ofiara walczy o życieTrwa obława na nożownika z Londynu. Jego ofiara walczy o życieOrędzie Karola III na Wielki Czwartek – czym jest Royal Maundy?Orędzie Karola III na Wielki Czwartek – czym jest Royal Maundy?Wynajem mieszkania w UK tańszy niż rata kredytu? Niekoniecznie!Wynajem mieszkania w UK tańszy niż rata kredytu? Niekoniecznie!Dieta na Wielkanoc. Jak uniknąć dodatkowych kilogramów?Dieta na Wielkanoc. Jak uniknąć dodatkowych kilogramów?Błędne ostrzeżenie Uisce Éireann dotyczące spożycia wodyBłędne ostrzeżenie Uisce Éireann dotyczące spożycia wodyPrzedsiębiorstwa wodociągowe pompują gigantyczną ilość ścieków do wodyPrzedsiębiorstwa wodociągowe pompują gigantyczną ilość ścieków do wody
Obserwuj PolishExpress.co.uk na Google News, aby śledzić wiadomości z UK.Obserwuj