Styl życia

“Jak nie zdemolowałem ambasady” (cz.73)

O tym jak nie zdemolowałem ambasady UK. Nie ma królowej, niech będzie sekretarz. Steven Mc Jakiś Tam. Mocne papiery, pewna wiza. Burak w samolocie. Jak poznałem Michaela Swana.

 

 
W poprzednim odcinku próbowałem opisać moje pierwsze zetknięcie z Wyspami, dziś dalszy ciąg tej opowieści.
Dwumetrowy kolega nie mógł mi służyć swoją odzieżą, dlatego też wyskoczyliśmy do domów „Centrum”. Od razu udaliśmy się do stoiska Hoffland. Choć wieszaki były już mocno przetrzebione, to jednak udało mi się kupić całkiem niezłe lniane spodnie, lekką sportową marynarkę w delikatną kratkę i jasną koszulę, też – o ile pamiętam – z lnu. Skoro się sobie spodobałem, to musiałem całkiem nieźle wyglądać. Podniesiony tym na duchu, godzinę później wchodziłem do ambasady UK przy Alei Róż.
W recepcji siedziała jakaś korpulentna blondyna. Zapytałem ją czy mógłbym rozmawiać z oficerem prasowym. Była ciekawa w jakiej sprawie. Zrelacjonowałem jej pokrótce swoje kłopoty w konsulacie. Po wysłuchaniu mojej opowieści, kobieta wykonała jakiś telefon. Sądząc z jej miny, wieści musiały być złe, dla niej albo dla mnie. Rzeczywiście, okazało się, że oficer prasowy będzie dopiero za kilka dni i nikt go nie zastępuje.
Przez chwilę zastanawiałem się czy nie kopnąć w kontuar ozdobiony brytyjskim godłem i w ogóle, czy nie zrobić jakiejś solidnej demolki. Recepcjonistka pewnie zobaczyła niebezpieczny błysk w moim oku i zapytała:
 
– Czy w tej sytuacji musi to być akurat oficer prasowy?
– Nie, nie musi. Może to być królowa, a nawet zwykły ambasador – odpowiedziałem złośliwie.
– Rozumiem twoje zdenerwowanie, ale uspokój się. Jestem tu po to, żeby ci pomóc.
Kolejny telefon, po którym kobieta rozpromieniła się do tego stopnia, iż już nie miałem wątpliwości, że musi się udać.
– To nie będzie królowa ani ambasador, ale pierwszy sekretarz ambasady – uśmiechnęła się. – Chce z tobą rozmawiać, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
Nie pokazałem po sobie, jak bardzo uradowała mnie ta wieść i odrzekłem obojętnie:
– Oczywiście.
 
Po kilku minutach wyszedł po mnie jakiś facet i zabrał mnie do swojego gabinetu.
 
Interwencja w konsulacie
 
Pierwszy sekretarz miał na imię Steven a nazwisko Mc Jakiś Tam. Powiedział, że mu bardzo miło, że ma tyle lat co ja i że mu przykro, że musiałem tak długo czekać na wizę, ale – obiecał – zaraz tę sprawę załatwimy. Po wypiciu kawy wsiedliśmy do samochodu i udaliśmy się do konsulatu. Kolejka od wczoraj znacznie się powiększyła. Patrzyłem na tych ludzi ze współczuciem, ale też ze wstydem, bo nie wyglądało to najlepiej. Wjechaliśmy przez metalową bramę strzeżoną przez ochronę. Wewnątrz – już w biurze – przeproszono mnie, tłumacząc wszystko nadmiarem obowiązków. Konsulat nie był przygotowany na taką inwazję. Wyjąłem z torby wszystkie papierzyska, które przysłano mi z Anglii, ale Steven machnął na nie ręką i poprosił jedynie o paszport. Rudzielec, który wczoraj zatrzasnął mi okienko przed nosem, dziś z uśmiechem wbijał mi do paszportu promesę. Trochę mnie to zaniepokoiło, bo promesa to jednak nie wiza i wszechwładny urzędnik emigracyjny może mnie pogonić z powrotem do Polski. Steven mnie uspokoił mówiąc, że moje papiery są zbyt mocne, a podpis lady Hodder pod zaproszeniem załatwia wszystko.
 
Walka z pudłem
 
Odwieziono mnie pod Dworzec Centralny i pojechałem do domu. Za dwa tygodnie zjawiłem się tu z powrotem. Przenocowałem u znajomych na Żoliborzu, którzy następnego dnia zawieźli mnie na Okęcie – najbardziej podówczas syfiaste lotnisko na świecie. Leciałem samolotem British Airways, bo był tańszy niż Lot – nie chciałem rządu JKM narażać na straty. To były czasy, kiedy w samolotach można było palić, kiedy więc odpiąłem pasy i zapaliłem, pojawiła się przede mną stewardesa oferując darmową piersiówkę Johnego Walkera. Wchłonąłem ją niemal natychmiast, bo po imprezie pożegnalnej dokuczał mi lekki „hang over” . W połowie lotu podano lancz w plastikowych, przezroczystych pudełkach. Były tam jakieś krakersy, keksy, wędlina, sałatki i sok pomarańczowy. Zaistniał jednak pewien problem – nie wiedziałem, jak otworzyć ten pojemnik. Zastanawiałem się dobre 20 minut, aż wreszcie się zdenerwowałem i rozdarłem to pudło. Całe szczęście, że nikt koło mnie nie siedział, bo dopiero miałby okazję pośmiać się z buraka z Polandu. Pojemnik – jak się okazało – otwierał się w bardzo łatwy sposób, wystarczyło nacisnąć mały zaczep przytrzymujący pokrywę. Pojawił się jednak kolejny kłopot – w moim pudełku nie było sztućców. Jak niby miałem to jeść? Tym razem jednak byłem pewien, że to nie wina mojego buractwa, lecz niedopatrzenie ze strony kateringu. Miałem już przywołać stewardesę, ale uznałem, że nie ma się co czepiać i sałatki nabierałem krakersem. Kiedy zabsorbowałem już cały lancz okazało się, że sztućce leżały na dnie pudełka owinięte w papierową serwetkę.
 
To naprawdę Swan
Po brudnym i biednym Okęciu Heathrow wydało mi się pałacem ze złota i platyny. Z lotniska odebrali mnie znajomi Anglicy, którzy zabrali mnie natychmiast do Oxfordu. Przez trzy tygodnie mieszkałem u nich. Jeszcze tego samego dnia poznałem Michaela Swana – sławnego na cały świat autora książek do nauki języka angielskiego. Któż nie korzystał z jego „Practical English Usage” czy wielu innych podręczników? Swan był moim sąsiadem, więc codziennie miałem okazję zamienić z nim kilka słów. Byłem bardzo dumny, że rozmawia ze mną o Polsce i tak sporo o niej wie.
 
Maluch na Hilltop Road
 
Następnego dnia przed jednym z domów przy Hilltop Road, czyli ulicy, przy której mieszkałem, zauważyłem „malucha” – fiata 126 p. Był własnością Mietka Leniartka, niedawnego emigranta z Polski, krakowskiego architekta, który tu, w UK musiał wszystko zaczynać niemal od nowa. I tak miał dobrze, bo od razu znalazł pracę kreślarza. Mietek przyjechał z Krakowa z żoną i dwiema córkami pod koniec lat 80. Był trochę rozczarowany, ponieważ liczył na to, że z marszu „wejdzie w zawód”. Miał zamiar wyjechać do Australii, ale nie wiem czy wyjechał.
Dla faceta takiego jak ja, z „daleka od szosy”, poznawanie ludzi z „górnych półek” było dość sporym szokiem, tym bardziej, że nie było w nich żadnej wyniosłości.
 
Robin i milion reklamówek
 
Dwa domy dalej mieszkał Robin Hussey, historyk filozofii. Niesamowity ekscentryk. W jego olbrzymim, chyba trzystumetrowym domu, jedynym umeblowaniem była sofa i regały z książkami. Zamieszkiwał tylko jeden pokój, reszta była pusta. W kuchni natomiast oprócz olbrzymiej lodówki, w której znajdował się słoik dżemu, była jeszcze wisząca szafka, a w niej paczka herbaty, kubek i łyżeczka. W korytarzu natomiast z niewiadomych powódów zalegały torby plastikowe, tzw. reklamówki, poukładane jedna na drugiej.
Następnego dnia w domu moich znajomych zamieszkał pewien Polak. Muszę powiedzieć, że facet drastycznie mnie zaszokował.
 
Cdn.
 
Janusz Młynarski

 

author-avatar

Przeczytaj również

Rejestracja w Holandii i uzyskanie numeru BSNRejestracja w Holandii i uzyskanie numeru BSNRząd UK wstrzyma się od dalszego podnoszenia płacy minimalnej?Rząd UK wstrzyma się od dalszego podnoszenia płacy minimalnej?Huragan Nelson uderzył w Dover. Odwołane i opóźnione promyHuragan Nelson uderzył w Dover. Odwołane i opóźnione promyNosowska w UK – ikona polskiej muzyka zagra koncerty w Londynie i ManchesterzeNosowska w UK – ikona polskiej muzyka zagra koncerty w Londynie i ManchesterzeEkopisanki – naturalne i domowe sposoby barwienia jajekEkopisanki – naturalne i domowe sposoby barwienia jajekLaburzyści wycofają się z surowych przepisów imigracyjnych?Laburzyści wycofają się z surowych przepisów imigracyjnych?
Obserwuj PolishExpress.co.uk na Google News, aby śledzić wiadomości z UK.Obserwuj