Życie w UK
Felieton: Gwałt kontra poprawność polityczna
W Wielkiej Brytanii – jak i w kilku innych krajach europejskich – bardzo dużą wagę przywiązuje się do poprawności politycznej.
To wspaniale, że nie można obrażać nikogo publicznie, wyzywać, określać mianem „czarnuchów” czarnoskórych, Pakistańczyków „pakolami”, nie wolno wypowiadać się o koledze z pracy per „ten ciapaty z odstającymi uszami”, a o cyganach mówić „śmierdzące brudasy”.
To, że takie słowa i określenia są politycznie niepoprawne to jedno, a drugie to to, że są w obiegu i nikt nikomu nie zabroni mówić (przynajmniej niepublicznie) tego, na co ma ochotę – również w Wielkiej Brytanii. Zachowawczość Brytyjczyków ma jednak swoje złe strony.
Bo o ile Polakowi łatwo przychodzą wszystkie (a już zwłaszcza niepoprawne politycznie) słowa, a przekleństwa bywają tylko przerywnikami w zdaniach, o tyle Polak, jak widzi, że innemu dzieje się krzywda, częściej zareaguje i pomoże niż Brytyjczyk.
„My home is my castle” – tego uczą się angielskie dzieci od swoich rodziców, a ich rodzice od swoich. Większość nieszczęść swoich sąsiadów czy znajomych z pracy Brytyjczyk jednym uchem wysłucha (ze znużeniem raczej i niesmakiem niż z ciekawością), a drugim wypuści.
Polak – chociaż zazwyczaj „mocny w gębie” krzykacz i pieniacz – jak trzeba będzie, podzieli się choćby najskromniejszą kanapką.
Z małymi wyjątkami Polacy mają „świra” na punkcie dzieci i oprócz skrajnych przypadków opiekujemy się dziećmi i chuchamy na nie – tak jak nasi rodzice na nas, bo nasz „home” nie był nigdy „castle”.
Jeśli więc czytam, że brytyjski rząd dopiero od 2015 roku zamierza przestać przymykać oczy na molestowanie nieletnich i kto nie zgłosi na policję lub do odpowiednich służb informacji o gwałtach i molestowaniu nieletnich, pójdzie siedzieć – myślę, że hasło „poprawność polityczna” równa się często z hasłem „obojętność”.
I po stokroć wolę naszą wrodzoną polską niepoprawność polityczną. Może i bywamy niegrzeczni i roszczeniowi, narzekamy, złorzeczymy, ale na pewno nie jesteśmy obojętni…