Bez kategorii

Uczono nas pogardy dla filmu

Dzięki impresariatowi Ewy Becli mogliśmy oglądać w sali teatralnej POSK kolejną znakomitość. Tym razem był to Cezary Pazura, aktor dramatyczny i komediowy oraz artysta kabaretowy. Nieskromnie dodamy, że również mamy w tym swój udział – „Polish Express” był głównym patronem medialnym tej imprezy.

Uczono nas pogardy dla filmu

Lesław Źurek: Został aktorem z przekory >>

POSK tez dla młodych >>

Poniżej publikujemy wywiad, którego udzielił naszej gazecie Cezary Pazura.

Czy program dla polonijnego widza różni się od tego, z którym występuje pan w Polsce.

– Generalnie staram się wchodzić z żartami obyczajowymi, dotyczącymi nas wszystkich, naszych wewnętrznych rozterek i zderzenia wnętrza z rzeczywistością. Rzadko dotykam polityki, a jeśli już, to globalnej, bo czepiać się naszych polityków nie ma sensu – po prostu za nimi nie nadążam.

O jakim rodzaju aktorstwa pan myślał idąc do szkoły teatralnej?

– Kiedyś przygotowywano studenta do pracy w teatrze, a dyplom szkoły teatralnej umożliwiał pracę na etacie. Film, to było marzenie, zresztą wtedy uczono nas pogardy dla filmu. Mawiano, że prawdziwe aktorstwo jest możliwe tylko w teatrze. Pracowałem w teatrze tylko siedem lat i ciągle byłem angażowany do filmów. Wziąłem wreszcie urlop bezpłatny i już nigdy do teatru na stałe nie wróciłem. A kariery, jako takiej, nigdy nie planowałem. W ogóle jakiejkolwiek kariery. Człowiek planuje rok, po roku chce złapać gdzieś angaż i tyle.

A kim się pan widział jako młody chłopak marzący o studiach w szkole teatralnej?

– Na pierwszym roku pytano nas: dlaczego chcesz zostać aktorem? To były początki stanu wojennego. Rozwiany włos, porozciągane swetry, rozmowy tylko o sztuce. Wszyscy odpowiadali, że teatr to ich jedyna prawdziwa miłość, że chcą umrzeć na scenie, a ja chciałem być oryginalny i odpowiedziałem, że chcę być sławny i bogaty, żeby bezczelnie podrywać panienki. Wiele osób to rozśmieszyło, ale podpadłem profesorom. To, że mam łatwość rozśmieszania innych, uświadomił mi dopiero Zenek Laskowik, na warsztatach, na których spotkaliśmy się podczas wakacji. Był stan wojenny i Zenek nie miał nic do roboty. Dyskutowaliśmy o sztuce i każda taka dyskusja kończyła się jakimś spektaklem kabaretowym. Nazywaliśmy to „Festiwalem Piosenki Umundurowanej”, to były parodie festiwali kołobrzeskiego i zielonogórskiego. Byli tam jeszcze Zbyszek Zamachowski, Ada Biedrzyńska i wiele wspaniałych nazwisk, ale – jak mówię – planów nie miałem. To, że się później film do mnie uśmiechnął, to był taki bonus. A to, że zostałem aktorem komediowym wzięło się z takiej mojej ochoty na zrobienie czegoś nowego. W 1997 roku Maciek Ślesicki zaproponował zrobienie pierwszego w Polsce sitcomu, komedii podzielonej na sceny, gdzie elementem nadającym rytm naszym wygłupom jest śmiech z taśmy. Na tym polega sitcom, ale myśmy byli bardziej ambitni, bo chcieliśmy z tego zrobić jeszcze komedię dell’ arte. Uznaliśmy, że pomimo współczesnego kostiumu można dorzucić Colombinę, Pierrota i myśmy w tę stronę poszli, i wtedy okazało się, że jestem… aktorem komediowym. Ale na studiach to ja grywałem Hamleta nawet, chociaż, jak sobie teraz przypominam, to zagrałem też główną rolę u Adama Hanuszkiewicza w sztuce „Woyzeck” Buchnera. A ostatnio grywam tylko role dramatyczne, bo w serialach „Trzeci oficer” czy „Oficer II” grałem komisarza Schneidera.

 

Przeciętnemu widzowi kojarzy się pan z „Killerami”, ale jakoś udało się panu nie wpaść do żadnej szuflady, tak jak swego czasu zdarzyło się to Januszowi Gajosowi.

– A ja właśnie rozmawiałem kiedyś z Gajosem na temat tej tzw. szuflady. Analizowaliśmy to i muszę powiedzieć, że gdybym teraz miał radzić młodemu człowiekowi, który zaczyna pracę we współczesnym show-biznesie, to powiedziałbym mu, iż jeśli nie ma go w szufladzie, to sam powinien się w nią wepchać, bo inaczej nie ma szans na jakąś wyrazistość. Obecnie młodych ludzi angażuje się bardzo powierzchownie – albo decyduje fizyczność, albo temperament. Młody człowiek, który dostaje się do teatru, przede wszystkim musi mieć wdzięk. Jeśli ma, to już jest połowa wygranej. Jeśli się już jest w tej wymyślonej przez siebie szufladzie i zyska się mandat zaufania u publiczności, jest później szansa na ewolucję. Jeżeli ktoś ma wytrwałość, czas, cierpliwość – tak jak Gajos – to uda mu się tego dokonać, a jeśli nie, to przynajmniej ma szufladę…

…której panu udało się uniknąć.

– No, nie do końca. Publiczność nie ma z tym problemu, ale gorzej jest z taką „orkiestracją” opinii u dziennikarzy, którzy też łapią pewne tematy powierzchownie. Jak już przylgnie coś, że Pazura robi miny z „13 posterunku”, pomimo że „Posterunku” nie ma od 10 lat, to oni i tak będą pisać to samo, bo nie przychodzą na spektakle, nie oglądają nowych rzeczy.

Jest pan jednym z nielicznych aktorów, jeśli nie jedynym, który odmówił głównej roli w filmie wybitnego reżysera. Chodzi mi o „Dzień świra” Marka Koterskiego. Co się stało? Przecież Adasiem Miauczyńskim był pan zawsze.

– No, akurat nie zawsze, bo tylko w „Ajlawju” i w „Nic śmiesznego”, ale prawdą jest, że to ja namówiłem Koterskiego, żeby zrezygnował ze mnie zastępując mnie Kondratem.

Dlaczego?

– Kiedy przeczytałem scenariusz uświadomiłem sobie, że ja to już wszystko u Marka grałem i znowu by było, że robię takie same miny, że tak samo podciągam spodnie… Ale to byłyby zarzuty w tym przypadku słuszne, dlatego uznałem, że Adaś Miauczyński powinien dostać inną twarz, inny temperament, inny wiek, inną dorosłość i Kondrat wywiązał się z tego znakomicie.

 

Od premiery „Szczęśliwego Nowego Jorku” minęło 10 lat. Nie sądzi pan, że czas najwyższy na kolejny film o polskiej emigracji, tym razem np. z Wysp?

– Bolączką polskiej kinematografii w ogóle jest to, że nie ma ciekawych scenariuszy. Są tylko produkcyjniaki, które kupuje telewizja. U nas panuje przekonanie, że jak się robi film fabularny, to już nie może być rozrywki, musi być jakieś bardzo głębokie przesłanie, jakaś senność czy bezsenność. W przypadku „Szczęśliwego Nowego Jorku” kanwą była znakomita literatura, a adaptacja dzieła sztuki do potrzeb filmu jest ciekawsza, bo jest materiał do grania, jest poruszona jakaś sprawa. To ma jakiś wymiar artystyczny. Natomiast gdy się chce robić „przygody kropli wody” – jak ja to nazywam – to można robić taki serial jak np. „Londyńczycy”. No, ale ludzie to oglądają. Pewnie, że przydałby się taki film refleksyjny, a jednocześnie komiczny, ale tu wracamy do punktu wyjścia: potrzebny ciekawy scenariusz.

Janusz Młynarski

Lesław Źurek: Został aktorem z przekory >>

POSK tez dla młodych >>

author-avatar

Przeczytaj również

Polscy producenci drobiu odpowiadają na zarzuty brytyjskich instytucjiPolscy producenci drobiu odpowiadają na zarzuty brytyjskich instytucjiTrwa obława na nożownika z Londynu. Jego ofiara walczy o życieTrwa obława na nożownika z Londynu. Jego ofiara walczy o życieOrędzie Karola III na Wielki Czwartek – czym jest Royal Maundy?Orędzie Karola III na Wielki Czwartek – czym jest Royal Maundy?Wynajem mieszkania w UK tańszy niż rata kredytu? Niekoniecznie!Wynajem mieszkania w UK tańszy niż rata kredytu? Niekoniecznie!Dieta na Wielkanoc. Jak uniknąć dodatkowych kilogramów?Dieta na Wielkanoc. Jak uniknąć dodatkowych kilogramów?Błędne ostrzeżenie Uisce Éireann dotyczące spożycia wodyBłędne ostrzeżenie Uisce Éireann dotyczące spożycia wody
Obserwuj PolishExpress.co.uk na Google News, aby śledzić wiadomości z UK.Obserwuj