Życie w UK
Słowny fast food, biegunka i czkawka
Nikt nie lubi wodolejstwa. Jeśli już, popaść wolimy w słowną siermiężność: SMS-y pełne skrótów, “ka” i “ha” używane jak przecinki – a w tym czasie, biblioteki i księgarnie świecą coraz większymi pustkami. Zmysłowy przekaz, piękne słowa? To już przeżytek! Teraz wyrazy chapie się jak żarcie w fast foodzie: byle jak, aby szybko.
Na jednym z polonijnych portali pojawiło się niedawno ogłoszenie towarzyskie tej treści: „O sobie: po prostu jestem jaki jestem. Ci, co mnie znają, to wiedzą, a ci, co nie, zawsze mogą mnie poznać”. No, rzeczywiście – zawsze możemy poznać… gdyby tylko dać nam jakiś powód do zainteresowania się tak bezpłciowym anonsem.
Aż nasuwa się równie „konkretna” odpowiedź: “Witaj. Ja też jestem jaka jestem. Ci, co do mnie napisali, już mnie poznali, a ci, co nie, to nie”. Ale było też inne ogłoszenie, również towarzyskie, które swego czasu zrobiło furorę w e-mailowych łańcuszkach.
Oto obrzydliwie bogaty biznesmen reklamował się, pozując na zdjęciach ze swoją kapiącą złotem, równie obrzydliwą posesją w tle. Jedno jednak temu panu muszę oddać – w swym anonsie zaznaczył, że w odpowiedziach kategorycznie nie będzie tolerował, cytuję: „słownych biegunek”.
Porównując oba anonse, stwierdzić muszę, iż ogłoszenie Pana Wodoleja – kiepskie, bo kiepskie – ma jednak swój urok. Sądząc jednak po naszych lingwistycznych preferencjach, od lania wody nam zdecydowanie bardziej podoba się mowa „na ekonoma”.
Wszechobecne stały się skróty: „pozdro”, „nara”, „spox”. Aż patrzeć jak co bardziej „cool” ksiądz nagnie się i zagrypsuje „pochwa”. W ogóle, nasza mowa stała się jak fast food.
Kiedyś, gdy się zasiadało do posiłku, jadło się nad czystym obrusem i z ładnej zastawy. Teraz wolimy jeść z papierowej wytłoczki i nad klawiaturą, przesiąknięci wonią stokroć przechodzonego tłuszczu. I takie same są nasze słowa i słowne nawyki.
Oby nie odbiły nam się czkawką. Nadal są ludzie, którzy twierdzą i twierdzić będą, że do jakości wypowiadanych zdań przyłożyć się warto – wszak słowne prostactwo odbija się na jakości naszej komunikacji z otoczeniem, a więc i na jakości naszego życia. I nie trzeba od razu być jak prof.
Miodek – wystarczy chęć pielęgnowania swojej mowy tak, jakby to był nasz samochód lub religijna tradycja. No tak, tylko jak tu pielęgnować, skoro to, jak mówimy wypływa z tego, co czytamy? A co czytamy – każdy wie: nasz rodzimy rynek wydawniczy padłby już dawno, gdyby nie obowiązkowe podręczniki szkolne.
Wydawcy biorą się na sposoby i żeby dokonać cudu i sprzedać Polakowi jakąkolwiek pozycję dla dorosłych, muszą ukartowywać „spontaniczne” skandale. Ale co tam książki – my już nawet nie czytamy gazet, a tylko darmowy junk food, o który potkniemy się w metrze.
Cóż pozostało nam do czytania poza tym? Chyba już tylko napisy z komputerowych gier, ewentualnie ogłoszenia z działu „Pracę dam”: „Zatrudnię pracownika. Ci, którzy dla mnie pracowali, wiedzą, że nie płacę, a ci, co jeszcze nie pracowali, zawsze mogą się dowiedzieć później”.
No to nara!
Jacek Wąsowicz