Życie w UK
Pracodawca zawsze na wierzchu?
Jeszcze kilka lat temu znalezienie pracy w niektórych rejonach Polski graniczyło niemal z cudem. Dzisiaj polscy pracodawcy chcą ustawowych kar dla tych, którzy ją… porzucają. Sytuacja zaczyna się zatem odwracać. Rodzi się jednak pytanie: czemu pracownicy decydują się na dezercję?
Polska Konfederacja Pracodawców Prywatnych „Lewiatan” zgłosiła ostatnio propozycję nowelizacji Kodeksu pracy. Dotyczy ona kar finansowych dla pracowników, którzy porzucili pracę. Chodzi o przypadki gdy zatrudniony z dnia na dzień, bez uprzedzenia, przestaje przychodzić do pracy i nie rozwiązuje umowy w sposób zgodny z przepisami.
– Odszkodowanie powinno odpowiadać trzykrotności pensji pracownika – uważa Jacek Męcina, ekspert PKPP „Lewiatan”. Sprawa przeciw delikwentowi byłaby kierowana do sądu pracy a komornik miałby potem możliwość wyegzekwowania tej sumy.
Porzucenie pracy znalazło się na liście barier rozwoju przedsiębiorczości bo powoduje wymierne straty finansowe i skutecznie utrudnia sprawne funkcjonowanie firm.
Nie wnikając w rozwiązania prawne spróbujmy przyjrzeć się problemowi z odwrotnej strony. Cóż takiego się dzieje, że pracownicy nagle znikają? Bo znaleźli atrakcyjniejszą ofertę i idąc po najmniejszej linii oporu nie składają formalnego wypowiedzenia? A może to też rodzaj reakcji na kiepskie warunki panujące w firmie – taka mała vendetta na przykład?
Odpady atomowe
Polscy pracodawcy twierdzą, że wszystkiemu winne jest otwarcie europejskich rynków pracy. Bo ludzie zaczęli masowo dawać nogę za granicę i pojawiły się problemy. Choć logicznie rzecz biorąc, nikt nie decyduje się na taki krok, jeżeli nie ma solidnych powodów i podstaw.
Nieodłącznym elementem pracy jest stosunek zależności pomiędzy szefem a podwładnym – siłą rzeczy w takiej sytuacji jedna ze stron ma przewagę nad drugą. I często nie waha się jej wykorzystać. Jeżeli dodać jeszcze do tego straszak w postaci bezrobocia, to okazuje się, że pracodawca może sobie na wiele pozwolić.
Nasi rozmówcy od kilku lat mieszkają na Wyspach. Nie chcą ujawniać swoich nazwisk.
– Kultura pracy w Anglii jest zdecydowanie wyższa niż ta, którą pamiętam z Polski – mówi jeden z nich.
– Bywało, że w czasie rozmowy kwalifikacyjnej informowano mnie, że przepisy prawa pracy to mogę sobie od razu powiesić na kołku.
– W jednej z firm gdzie pracowałem, chodziły słuchy, że za kablowanie na współpracowników dostaje się 200 zł dodatku do pensji. Atmosfera była fatalna. I ta sama śpiewka, powtarzana jak mantra: jak ci się nie podoba to spływaj, bo jest dziesięciu na twoje miejsce.
Ludzie rzucali się sobie do gardeł w obawie przed zwolnieniem i uprawiali namiętne wazeliniarstwo, żeby tylko wyrwać jak najlepszy ochłap dla siebie. Ochłap w postaci uśmiechu szefa chociażby. Obrzydliwe.
Arogancja zwierzchników i obcesowe pokazywanie kto tu rządzi zraża, powoduje frustrację i skutecznie osłabia nasz zapał. Zdarza się to oczywiście też w Anglii. Ludzie są tylko ludźmi. Zwłaszcza młodzi menedżerowie czy team leaderzy z ciśnieniem, którzy chcą się wykazać. Ci potrafią dać popalić.
– Następna rzecz, którą pamiętam z kraju to obsesyjny wręcz kult młodości u pracodawców. Wystarczyło przejrzeć pierwsze z brzegu ogłoszenia: młodego, koniecznie z doświadczeniem i jeszcze raz młodego. Zanim wyemigrowałem cztery lata temu, przez siedem miesięcy próbowałem bezskutecznie znaleźć jakiekolwiek zajęcie w kraju. Dwóch pracodawców otwarcie przyznało, że nie da mi szans z powodu wieku. Czyli jak to jest? Po skończeniu 30 lat stałem się automatycznie odpadem atomowym? – pyta retorycznie nasz rozmówca. – A gdy powiedziałem, że znam biegle angielski, pani z działu kadr w Urzędzie Miasta wybuchnęła szyderczym śmiechem i rzekła: tu już były setki takich co też mówili, że znają. Nikt mnie nawet nie chciał sprawdzić – z punktu dali mi kopa. Więc szczerze mówiąc bawią mnie teraz lamenty polskich pracodawców o braku rąk do pracy. Nie chcę stosować odpowiedzialności zbiorowej, ale wychodzi na to, że rodzimi przedsiębiorcy sami po trosze zapracowali sobie na obecny stan rzeczy.
– W Anglii też nie bywa różowo. Z pewnej ekskluzywnej restauracji na Covent Garden w Londynie zwolniono mnie kiedyś dwornie słowami: wypier…laj.
Mimo to cały czas mam wrażenie, ze pracowników traktuje się tu z większą atencją i szacunkiem. Ale wiąże się to chyba przede wszystkim z większą ogładą i kulturą w codziennych, wzajemnych relacjach. Większą niż w Polsce.
Logika czasów
W pewnym okresie praca stała się towarem wybitnie deficytowym, a polskie media lansowały nawet zestaw odpowiednich zachowań niby to gwarantujących skuteczne jej znalezienie.
Rozmowy kwalifikacyjne, w wersji znawców tematu, stawały się prawdziwym rytuałem, pracodawca guru niedoścignionym a potencjalny pracownik tylko pyłem i puchem marnym.
– Bezrobotnych ostrzegano, żeby nie przyszło im do łba pytać o wynagrodzenie w trakcie pierwszej rozmowy. Bo to nietakt, który dyskwalifikuje kandydata już na dzień dobry. Przede wszystkim trzeba pokazać, że interesuje nas tylko praca i zawsze praca a nie kasa. Szczególna logika szczególnych czasów. To po co ludzie pracują? Po to tylko, żeby się „rozwijać i podejmować nowe wyzwania”? – zżyma się nasz rozmówca i dodaje:
– Zdecydowanie wolę styl angielski, gdzie stawki za godzinę podawane są już w ogłoszeniu.
Swoistą popularność zyskał też projekt pracy za darmo; a to w celu nabycia doświadczenia, które, jak wiemy, świetnie wygląda w CV. Wskutek czego wychodziło na to, że praca stawała się wartością samą w sobie. Coś jakby sztuka dla sztuki.
– Próbowałem się zorganizować zawodowo w Polsce przez wiele lat. Nie wyszło. Teraz próbuję tutaj. I nie mam zamiaru wracać do kraju – kończy jeden z rozmówców.
Radosław Purski
[email protected]