Styl życia

Karbido: Muzyka w dechę

Znudziły im się tradycyjne instrumenty, więc wzięli na warsztat… stół. Pokazali niedowiarkom, że można wydobyć z niego przedziwne dźwięki. Wrocławski zespół Karbido ruszył w światową trasę. Właśnie zawitał do Londynu.

Karbido: Muzyka w dechę

Grzegorz Skawiński: Będzie niezłe widowisko (wywiad) >>

Kazimierz Marcinkiewicz: Nie wyglądam na bombę (wywiad) >>

Dobry muzyk nawet na desce zagra. Powiedzenie to idealnie pasuje do członków zespołu Karbido, którzy porzucili gitary i perkusje na rzecz zupełnie nowego instrumentu. Skonstruowali go z drewnianego stołu. Stukając w niego palcami i uderzając kostkami, wywołują dźwięki, których nie powstydziłyby się orkiestry symfoniczne, klubowi didżeje, a nawet zespoły rockowe. Tak bowiem różnorodny jest repertuar Karbido. Show zaczyna się od rzucania w blat ostrzami nożyków do tapet, potem przychodzi kolej na pocieranie, skrobanie, stukanie, pocieranie kieliszkami i szklankami. Sztuka polega na tym, by uderzyć w odpowiednim miejscu i wydobyć jak najbardziej oryginalny dźwięk. Gdy w jednej chwili robi to aż osiem rąk, efekt jest piorunujący.

Rozmowa z Michałem Litwińcem, muzykiem grupy Karbido

Odnieśliście sukcesy w Polsce na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej. Jak trafiliście do Londynu?

– Droga jest prosta albo trudna, sam nie wiem jak to nazwać. Wydaje mi się, że droga do podróżowania po świecie z kawałkiem sztuki, a w naszym przypadku z kawałkiem stołu, tkwi w znalezieniu pomysłu. Okazało się, że nasz był trafiony w dziesiątkę. Zrobiliśmy to przedstawienie dwa lata temu tylko po to, aby zagrać raz, właśnie na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej. Nikt w to nie wierzył, robiliśmy to tylko dla siebie. Okazało się, że odbiór jest fantastyczny, był potencjał, by grać dalej. Ciężko było znaleźć kogoś, kto wziąłby nas pod skrzydła. Stół przeleżał pół roku w piwnicy, aż zaopiekowała się nami menadżerka Ania.

I zabrała was od razu do Anglii?


– Najpierw wziął nas pod skrzydła teatr Capitol we Wrocławiu, zaczęliśmy też jeździć po Polsce. Mój przyjaciel Grzesiek Bral, który jest dyrektorem Teatru Pieśni Kozła, powiedział, że musimy koniecznie pojechać na festiwal w Edynburgu. Dał mi namiary, a prezydent Wrocławia zasponsorował nasz wyjazd do Szkocji. Zagraliśmy tam 23 razy, choć przez pierwsze pięć występów przychodziła garstka ludzi. A tu nagle Guardian przyznaje nam w recenzji pięć gwiazdek, Independent – też pięć. Z dnia na dzień zaczęły przychodzić tłumy. Tak właśnie działa Edynburg – jeśli dostaniesz dobrą recenzję, wszyscy przyjdą na sztukę w ciemno. Wtedy wszystko się ruszyło, Ania zaczęła rozmowy z pięćdziesięcioma menadżerami z całego świata. Korea, Hiszpania, Kalifornia, Zimbabwe. Kalendarz mam zapełniony do 2009 roku. Londyn jest pierwszym miejscem, w które nas zaproszono.

Czy prezydent Wrocławia pogratulował wam sukcesu?


– Wysłaliśmy do niego kartkę pocztową, później SMS, ale nie odpisał. Z tego co wiem, miasto jest zadowolone, bo tak naprawdę reprezentowaliśmy Wrocław. To nasze miasto, urzędnicy bardzo nam pomogli i możemy z dumą ich reprezentować.

W czasie przedstawienia wbijacie w stół nożyki do tapet, które wydają kosmiczne dźwięki. Ile razy się przy tym pokaleczyliście?


– Na razie jeszcze się nie pocięliśmy, ciągle czekamy na ten moment. One są bardzo ostre. Zdarzyło się kilka razy, że się nie wbiły, tylko odskoczyły gdzieś na bok. Jesteśmy dobrzy w unikach. Póki co wypadku nie było i mam nadzieję, że nie będzie.

Czy da się w Polsce wyżyć z takich przedstawień jak „Stolik”?


– Muszę zaznaczyć, że nie jesteśmy aktorami, lecz muzykami. Mieliśmy dosyć grania na gitarach i perkusjach, ktoś wymyślił więc stół. Ciężko z tego w kraju wyżyć, dlatego każdy z nas ma też inny zawód. Igor handluje winem, Marek projektuje strony internetowe, a ja prowadzę w centrum miasta klub Kalambur. Ale w tej chwili jest dobrze, „Stolik” dobrze się sprzedaje.

Zdaje się, że wasz stół jest nafaszerowany mikrofonami i przeróżnymi czujnikami.


– Nie chciałbym zdradzać szczegółów. Mogę powiedzieć, że jest zrobiony z klonu i idea wzięła się z afrykańskiego instrumentu, jakim jest balafon. Każda część stołu jest inaczej strojona, długość deski wpływa na wysokość dźwięku. Tak jak cymbałki. Faktycznie jest od spodu nafaszerowany i mikrofonami, i pluskwami piezoelektrycznymi, które po kablu idą do głośników.

Nie bolą cię kostki i opuszki palców od takiego stukania w blat stołu?


Pewnie, że bolą. W Dubrowniku miałem wypadek. Na dwa dni przed koncertem wypadła mi ręka z barku. Nie chciałem odwoływać sztuki, zagrałem więc jedną ręką. Zapowiedzieliśmy, że co prawda przedstawienie odbywa się z reguły na osiem rąk, ale dziś wyjątkowo będzie na siedem. Publiczność to kupiła.

Tomasz Ziemba
[email protected]

 

author-avatar

Przeczytaj również

Firma energetyczna wypłaci 294 funty za przekroczenie “price cap”Firma energetyczna wypłaci 294 funty za przekroczenie “price cap”Rishi Sunak wypowiada wojnę „braniu na wszystko zwolnienia lekarskiego”Rishi Sunak wypowiada wojnę „braniu na wszystko zwolnienia lekarskiego”Pracownicy Amazona utworzą związek zawodowy? Dostali zielone światłoPracownicy Amazona utworzą związek zawodowy? Dostali zielone światłoGigantyczna bójka przed pubem. Dziewięć osób rannychGigantyczna bójka przed pubem. Dziewięć osób rannych35-latek zmarł w Ryanairze. Parę rzędów dalej siedziała jego żona w ciąży35-latek zmarł w Ryanairze. Parę rzędów dalej siedziała jego żona w ciążyRynek pracy w Irlandii Północnej – co mówią najnowsze dane?Rynek pracy w Irlandii Północnej – co mówią najnowsze dane?
Obserwuj PolishExpress.co.uk na Google News, aby śledzić wiadomości z UK.Obserwuj