Życie w UK

Ile Anglii w Wembley?

„Poszukujemy kierowców. Muszą znać lokalny język” – takie ogłoszenie wisi przyklejone niechlujnie do zakurzonej szyby maleńkiej firmy taksówkowej przy Wembley. Nie chodzi wcale o język angielski, lecz o jeden z języków używanych w Azji (pundżabi, gudżarati, urdu czy hindi). Angielski jest dodatkowym plusem. Przyda się.

Ile Anglii w Wembley?

 

 
„Poszukujemy kierowców. Muszą znać lokalny język” – takie ogłoszenie wisi przyklejone niechlujnie do zakurzonej szyby maleńkiej firmy taksówkowej przy Wembley. Nie chodzi wcale o język angielski, lecz o jeden z języków używanych w Azji (pundżabi, gudżarati, urdu czy hindi). Angielski jest dodatkowym plusem. Przyda się.
 
Nazwa „Wembley” zawsze przywołuje te same skojarzenia. Piłkarskie buty, wielkie wydarzenia sportowe szeroko komentowane piękną angielszczyzną BBC, sukcesy Anglików (wyjąwszy może te ostatnie). Dlatego do niedawna, kiedy wychodziłam z metra na stację Wembley Central, uśmiechałam się pod nosem, przypominając sobie wszystkie radiowe, ostatnio bardzo żywe dyskusje na temat definicji brytyjskości. Dokładnie naprzeciwko wyjścia znajdował się mikrozakład fryzjerski, chwilowo zamknięty z powodu gruntownego remontu stacji, który nazywał się „Fryzjer irański i afgański”, a nazwa ta pięknie wykaligrafowana została po persku. Żadnego angielskiego tłumaczenia dla błądzących.
 
Pogrzeb
dla wszystkich
Przedzieram się przez rzekę hindusów i muzułmanów. Sklepy z warzywami, prowadzone przez Arabów, w których można kupić tanie karty telefoniczne, by zadzwonić na Bliski Wchód. Zakład pogrzebowy, gdzie można zorganizować pogrzeb według obrządku muzułmańskiego, hinduskiego i chrześcijańskiego. Kościół z przynależnym starym cmentarzem, na kamiennych, zaniedbanych nagrobkach parę zgasłych świeczek i gdzieniegdzie suche kwiaty. Kolo 16 pojawia się na cmentarzu młodzież z coca-colą i zasiada na przykościelnym murku, by prowadzić ożywione dyskusje po angielsku i w jednym z języków używanych w Indiach naprzemiennie.
 
Język gestów
dwóch kultur
Brodaty Afgańczyk z charakterystyczną czapką pilnuje swojego miniaturowego bazaru. Podchodzi do niego drobna biała kobieta z siwiutkimi włosami. Chce kupić jabłka. Odzywa się do niego po angielsku, ale Afgańczyk marszczy brwi w niezrozumieniu, więc przechodzą na język migowy. Oboje uśmiechnięci z lekkim skrępowaniem, ona po angielsku oszczędna w gestach, którymi ma określić rodzaj jabłek, jakimi jest zainteresowana, on zamaszysty w sposób wschodni i kupiecko uprzejmy. Nie wiem, czy mogę mu zrobić zdjęcie – w krajach muzułmańskich zawsze należy pytać o to potencjalnego modela, bo zdarza się, że ten może być wyznawcą szczególnie ortodoksyjnego podejścia do fotografii – może wierzyć, że stanowi ona rodzaj współtworzenia świata z Bogiem, a zatem jest surowo zabroniona. Zdarza się to, ale często muzułmanie raczej prężą się przed aparatem, zadowoleni, że ktoś ich uwiecznia. Wymieniają się zdjęciami z obcymi, bo uważają to za znak zawarcia przyjaźni.
Z drugiej strony, nie jestem przecież w kraju muzułmańskim. Ale coś w postawie dumnego Afgańczyka mnie zniechęca. Poza tym – jest zajęty kolejną klientką.
 
Jak zjeść mniej ostro
Niedaleko baru z fast foodem w wersji halal, czyli z mięsem, które pochodzi z rytualnie zabitego przez rzeźnika muzułmańskiego zwierza, znajduję dwie indyjskie restauracje wegetariańskie. Wybieram mniej zatłoczoną, Sanghamam, o wyglądzie sterylnej nowoczesnej jadalni dla ludzi interesu żyjących w pośpiechu. Z pozoru nie ma w niej klasyki i charakterystycznego dla Wschodu zamiłowania do przepychu. W środku widać, że elementy wschodnie są dyskretnie wplecione w surowy, metaliczno-szklany wystrój.
Przy stołach siedzą tylko tubylcy. Jedzą rękami. Wiem już z doświadczenia, że tak bardziej smakuje. Dwie starsze panie ubrane w tradycyjne sari, z długimi siwymi włosami w milczeniu pochłaniają danie thali – nie wiem jeszcze, czy wersję południowo- czy północnoindyjską. 22-letni M. Jaiprasand, menedżer mówiący jak większość emigrantów z Indii czy Sri Lanki czterema językami przyswojonymi ze słuchu dzięki kontaktom z różnymi narodowościami, (w kulturze Wchodu słuch i pamięć słuchowa są bardzo istotne), wyjaśnia mi różnicę pomiędzy tymi dwoma regionami. Różnicę kluczową, bo cały Londyn jest usiany indyjskimi restauracjami, w których na ogół podaje się dania przygotowane według jednej tradycji, a nie-tubylec nie będzie wiedział, co go czeka.
– Południowoindyjskie jedzenie jest bardziej pikantne i głównie pieczone. Północne jest bardziej tłuste, ale i delikatniejsze, przyprawy są mniej drapieżne jak na nasze standardy – zaznacza Jaiprasand. To bardzo istotna uwaga. Coś, co dla Europejczyka i jego kubków smakowych jest piekielnie ostre, dla mieszkańca Indii to smak subtelny. Polacy chętnie stołują się u Jaiprasanda, zawsze zaznaczając, że pokornie proszą o mniej pikantne wersje tradycyjnych dań. Głównie zamawiają dosę – naleśnikopodobne danie z nadzieniem warzywnym. Panir dosa to ciasto z serem i warzywami, do którego podaje się trzy rodzaje słynnych chutneyów, wyrazistych sosów. Zdumiewającym odkryciem jest dla mnie lekko ostry sos z orzecha kokosowego.
 
Kolejność a smak
W kuchni indyjskiej nie można jeść wszystkiego na raz, jakby pomyślał (i pomyślał) laik w postaci głodnego reportera. Jaiprasand wraz z Rameshem, kucharzem, który nauczył się gotować w Indiach, ale nie w szkole, jak podkreśla, lecz poprzez praktykę jedynie – pokazują mi południowe thali, trzynastodaniowy posiłek. Podany na metalowym półmisku, z trzynastoma małymi miseczkami, a w każdej z nich pachnące inaczej intrygujące coś.
M. Jaipasand demonstruje mi, czego z czym pod żadnym pozorem łączyć nie wolno. Mimo orientalistycznego zacięcia nie potrafię powtórzyć nazw dań, więc uciekam się do mnemotechnicznego kodowania potraw kolorami. Wyszło, że pomarańczowe z żółtym ma być jedzone oddzielnie i nie z ryżem, podanym na środku. Zielone z brązowym nie może być jedzone z pomarańczowym i żółtym. A bulionowa zupa wegetariańska musi być wypita przed deserem (słodkim mlekiem z kulkami galarety i kluseczkami), bo dobrze działa na trawienie.
– Brytyjczycy wrzucają całość do ryżu, a to zupełnie nie ma sensu. Raz, że szkodzi na żołądek, dwa, że nie czuje się smaków potraw – dodaje M. Jaiprasand. Sam – jak się okazuje – nie jest szczególnym fanem kuchni tradycyjnej. Młody chłopak, przeżywa okres buntu przeciwko tradycjom i woli junk food.
Ramesh, drobniutki, uśmiechnięty szeroko, zakłada kurtkę. Kelner, też zna cztery języki, jak twierdzi po namyśle, właściwie pięć. Biegnie do kasy, bo zbliżają się najedzone już dwie panie, które chcą zapłacić. Przy ladzie biorą coś do ust z maleńkiego talerzyka, który stoi obok złotej płaskorzeźby. To jak się okazuje mieszanka ziół, maleńkich okruszków cukru i kosteczek kokosa, co ma odświeżać oddech po ciężkich potrawach i charakterystycznych przyprawach. Próbuję. Smak bardziej intensywny, wzmocniony ziarenkami mięty.
 
Halal burger
Jak głoszą statystyki, w Wembley ponad 58% mieszkańców to ludzie, którzy nie urodzili się w Wielkiej Brytanii. Moi rozmówcy twierdzą, że najwięcej jest emigrantów ze Sri-Lanki, Indii, Somalii i w tej chwili Polski. Dlatego weganie i mięsożerni muzułmanie na jednej ulicy znajdą kilkanaście sklepów, które zaopatrują wszystkie możliwe narodowości w ich tradycyjne potrawy, zioła, smaki. Wiadomo, że smak przypomina dom i że można się uczyć nowych doznań kulinarnych, ale gdzieś tam w człowieku zostaje nostalgia za tym, co się pamięta z dzieciństwa czy z czasów, kiedy się było naprawdę u siebie.
Wembley jest miejscem, które pokazuje, że idea wielokulturowości to wyzwanie dla wszystkich kultur, bo należy się trochę nagiąć do innych, ustąpić, co wcale nie musi być łatwe. Wydaje się, że nie wszyscy to rozumieją. Dlatego niektórzy stamtąd uciekają, bo nie potrafią się odnaleźć środowisku tak bardzo zróżnicowanym. Ale okazuje się też, że najbardziej otwarci na wielokulturowość na Wembley są… lokalni biznesmeni prowadzący knajpki i knajpeczki. Obok tradycyjnej ryby z frytkami mają muzułmańskie dania i indyjskie thali. Procentowy skład społeczny tam żyjących pięknie im się przekłada na zawartość półek w sklepie. Zatem sprzedadzą kiełbasę, kolendrę, kurczaka w curry, burgera halal i jajka na bekonie. Ci, którzy nie znoszą angielskiego śniadania, mają zatem wybór. Ci, którzy je kochają, też.
 
Aleksandra Łojek-Magdziarz
 
author-avatar

Przeczytaj również

Kobieta walczy o życie po wypiciu kawy na lotniskuKobieta walczy o życie po wypiciu kawy na lotniskuNastoletnia uczennica zaatakowała nożem nauczycielkę na terenie szkołyNastoletnia uczennica zaatakowała nożem nauczycielkę na terenie szkołyRyanair odwołał ponad 300 lotów. Przez kuriozalną sytuację we FrancjiRyanair odwołał ponad 300 lotów. Przez kuriozalną sytuację we FrancjiPILNE: Szkocki rząd upada – koniec koalicji SNP z ZielonymiPILNE: Szkocki rząd upada – koniec koalicji SNP z ZielonymiPolska edukacja w zasięgu rękiPolska edukacja w zasięgu rękiLondyńskie lotnisko w wakacje ma przyjąć rekordową liczbę podróżnychLondyńskie lotnisko w wakacje ma przyjąć rekordową liczbę podróżnych
Obserwuj PolishExpress.co.uk na Google News, aby śledzić wiadomości z UK.Obserwuj